Stefan Banach nie przypominał wyobrażenia, które każdemu przychodzi do głowy na hasło „matematyk”. Wciąż trzymał w zębach papierosa, zawsze miał długi, dużo pił, był duszą towarzystwa, bywalcem dancingów, a nawet balów maskowych, wprost z których przychodził rano na uczelnię. Był jednak genialny, o czym nikt by się pewnie nigdy nie dowiedział, gdyby nie pewna podsłuchana rozmowa.
Jedna z moich ulubionych lwowskich historii zaczyna się daleko od Lwowa. Był upalny wieczór w 1916 roku, gdy Banach rozmawiał z kolegą na Plantach w Krakowie. Nie widział, że przysłuchuje im się nieco starszy mężczyzna, matematyk Hugo Steinhaus, który gdy tylko usłyszał dwóch młodzików wymieniających się takimi pojęciami, jak „całka Lebesgue’a”, stanął jak wryty. Steinhaus opisując ten letni dzień wspominał, że dokonał wtedy najważniejszego matematycznego odkrycia w karierze: odkrył Stefana Banacha.
Banach miał wtedy 24 lata i za sobą dwa lata studiów na niezbyt obiecującym kierunku inżynierii lądowej, choć jak na wychowanego przez praczkę syna góralki-analfabetki to i tak nieźle. Steinhaus nie miał wątpliwości, że budowa mostów nie jest tym, czym Banach powinien się zajmować i załatwił mu asystenturę na Politechnice we Lwowie, zmuszając jedynie do zrobienia doktoratu w ciągu jednego roku. Nie było to takie proste, bo Banach własnych teorii zapisywać nie lubił, zatrudniono mu więc asystenta, który chodził za młodym doktorantem jak cień, notując wszystkie jego słowa. Praca „O operacjach na zbiorach abstrakcyjnych i ich zastosowaniach do równań całkowych” była gotowa!
– Mógłbyś wpaść do dziekanatu? – usłyszał pewnego dnia Banach na korytarzu uczelni. – Są tam jacyś ludzie, mają matematyczne problemy, na pewno potrafisz im wszystko wyjaśnić. Banach wpadł do dziekanatu, gdzie rzeczywiście zasiadała grupka elegancko ubranych, poważnych panów znacznie od niego starszych. Zgromadzeni zadawali mu sporo pytań i cierpliwie słuchali odpowiedzi, których młody asystent udzielał nie mając pojęcia, że zdaje właśnie egzamin doktorancki przed komisją, która specjalnie w tym celu przyjechała aż z Warszawy.
Banach doktorem został w roku 1920, habilitował się dwa lata później, kiedy też, 22 lipca 1922 roku otrzymał nominację na profesora nadzwyczajnego. Było to cztery miesiące po jego trzydziestych urodzinach. Był już wtedy w kręgach naukowych osobą znaną, tzw. „lwowska szkoła matematyczna” to jednak nie tylko Banach. Jej głównymi twórcami byli oprócz niego Hugo Steinhaus i Stanisław Mazur. Szkoła lwowska od 1929 roku wydawało pismo „Studia mathematica” i specjalizowała się w analizie funkcjonalnej.
Trudno znaleźć dwóch ludzi tak różnych, jak Banach i Steinhaus. Ten drugi niezmiennie trzeźwy, nienagannie ubrany, nigdy nie wychodził z domu bez krawata, karał studentów nawet za najdrobniejsze błędy językowe. Mazur dla odmiany, jak na wybitnego matematyka przystało, miał ogromne problemy z matematyką codzienną, gubił się już przy prostych obliczeniach związanych z zakupami.
Miejscem, które z lwowską szkoła matematyczną kojarzy się bardziej niż uniwersytet jest nieistniejąca już kawiarnia Szkocka. Mieściła się przy ulicy Akademickiej 27, dzisiejszym Prospekcie Szewczenki. Nie był to lokal szczególnie elegancki, nie oferował też wybitnej kuchni. Miał jednak powszechnie doceniany klimat, spotykali się w nim studenci, kadra akademicka, przedstawiciele prasy oraz przyjeżdżający na targ handlarze bydła. W tych warunkach matematycy pili, przegrywali w szachy (z własnymi studentami!) i debatowali przez długie godziny. Ofiarą, świadkiem i dowodem tych debat był blat kawiarnianego stołu, na którym zapisywano obliczenia. To na nim po raz pierwszy pojawił się cały dowód „przestrzeni Banacha”. Po czym został usunięty przez sprzątaczkę, powodując konsternację, bo następnego ranka, na trzeźwo, nikt nie był w stanie go sobie przypomnieć. Udało się na szczęście, dziś „przestrzeń Banacha” znana jest na całym świecie, ale sytuacja wymusiła ważną zmianę w życiu „Szkockiej” – od tego dnia sprzątać stoły można było dopiero wtedy, gdy studenci przepiszą z nich mądrości profesorów.
Żoną Banacha była stenotypista Łucja. To ona właśnie wygospodarowała 2,50 zł na gruby zeszyt, który przeszedł do historii jako „Księga Szkocka”. Zapisywano w nim zadania, z którymi się zmagali, niektóre tak trudne, że na ich rozwiązanie trzeba było czekać kilkadziesiąt lat. Jak zachęcić do intelektualnego wysiłku? Nagrody za prawidłową odpowiedź mogły być różne, czasem wręczane od razu, jak kawa, piwo, butelka wina czy kilo bekonu, czasem dopiero przy odpowiedniej okazji, jak obiad w Genewie czy Cambridge. Legendarną nagrodą zaproponowaną przez Stanisława Mazura za rozwiązanie szczególnie trudnego zadania dotyczącego właśnie przestrzeni Banacha miała być gęś. Żywa. I gęś została wręczona, ale dopiero po 36 latach, laureatem gęgającej nagrody został szwedzki profesor Per Enflö. Historia milczy, czy gęś zdawała sobie sprawę z roli odegranej dla rozwoju nauki.
Księgę zapisywano przez sześć lat, od 1935 do 1941 roku, łącznie znalazły się w niej 193 zagadnienia matematyczne. Nie tylko przetrwała wojnę, głównie dzięki żonie Banacha, ale została później przetłumaczona przez Stanisława Ulama na angielski i przekazana najwybitniejszym światowym matematykom. Nad niektórymi zagadkami głowią się oni do dziś.
Jeszcze po wkroczeniu Sowietów do Lwowa życie w Szkockiej biegło niezmienionym rytmem, w końcu jednak wojenna rzeczywistość dopadła i naukę. Uczelnie wyższe zamknięto, a profesor Banach zarabiał jako karmiciel wszy w Instytucie Badań nad Tyfusem Plamistym i Wirusami. Końca wojny nie doczekał, zmarł 31 stycznia 1945 roku na raka płuc.