Spacer na skopijski dworzec, pożegnalny burek z pożegnalnym jogurtem, trochę zdjęć i można ruszać w drogę powrotną. Dwa serbskie wagony klasy pierwszej i drugiej, tak jak poprzednio, przedziały klasy pierwszej zdeklasowane. Na początku trasy przedział mam dla siebie, gdy wjeżdżam do Serbii świeci już słońce i zapowiada się wiosenny, relaksacyjny dzień w podróży.
Od wyjazdu ze Skopje do przyjazdu do Warszawy powinno minąć 47 godzin, obejmujących jeden dzień i dwie noce w pociągu oraz kilkunastogodzinną przerwę w Budapeszcie. W drodze powrotnej nic się nigdy ciekawego nie dzieje, przygotowuję się więc na wypoczynek w towarzystwie książki i południowoeuropejskich krajobrazów.
We Vranjskiej Banji w moim przedziale lokuje się wiejska rodzina, złożona z rodziców i nastoletniej córki, która umieszcza walizkę na moje lewej stopie i zadowolona grzęźnie w swojej komórce. Odsuwam złowrogi bagaż od własnych nóg wywołując wyraźne niezadowolenie. Tymczasem konduktorzy mozolnie spisują dane z biletów, co w naszej części świata nie wróży zwykle niczego dobrego. Walizka po chwili wraca na moją stopę.
Za stacją Vladičin Han wychodzę na korytarz pozachwycać się widokiem. Wartka i brudna Południowa Morava tworzy tu nieco szerszą dolinę, otoczoną wzgórzami. Powiewu wiatru z otwartego okna nie zastąpi żadna klimatyzowana nowoczesność. Obserwuję pracę drużyny konduktorskiej, która w związku ze zbieraniem danych z biletów do swoich zadań podchodzi tego dnia bardzo rzetelnie – panowie co chwila przechodzą przez skład, sprawdzając lub wypisując bilety wszystkim dosiadającym.
W Niszu ma miejsce duża wymiana pasażerów i znów zaczyna świecić słońce. Dalej nie dzieje się nic, może poza tym, że rodzina z bohaterskim uporem zamyka okno, które ja po chwili z nie mniejszą stanowczością otwieram. Do Belgradu docieram tylko 40 minut po czasie, mam więc niemal trzy godziny na ostatnie ćevapčići z kajmakiem, do którego kolejny raz zamiast herbaty dostaję rumianek. Zaczynam go nawet lubić.
Z Belgradu każdego wieczoru wyjeżdża pięć pociągów międzynarodowych: do Baru, Salonik przez Skopje, Lublany przez Zagrzeb, Budapesztu i Sofii. Nocny pociąg do Budapesztu nosi oszałamiająco wymyślną nazwę Beograd i jest zestawiony z trzech serbskich wagonów – bezprzedziałowej dwójki, bezprzedziałowej jedynki i kuszetki. Bilet w jedną stronę w ofercie „Budapest spezial” kosztuje 15 Euro (1850 dinarów), do kuszetki dopłacać nie warto, bo w środku nocy i tak czeka pobudka na granicy.
Starszy Serb wypija kilka piw i zasypia. Inni już nie. Mężczyzna głośno chrapie, a jedna z pasażerek z wyraźną irytacją spogląda w jego stronę, w końcu rzuca paczką chusteczek. Trafia. Chrapanie na chwilę cichnie, mężczyzna uśmiecha się błogo, po czym warkot powraca. Dopiero funkcjonariuszka na granicy w Suboticy zapewnia podróżnym ciszę. Blondynka od rzutu chusteczką wreszcie zasypia, przez sen głośno chichocząc, co tym razem wyraźnie przeszkadza chrapaczowi. Bezprzedziałówka ma swoje uroki.
W Kelebii, czyli już po szengeńskiej stronie granicy, przychodzą węgierscy pogranicznicy. Unijni pasażerowie słyszą tylko „Jó estét”, potem rzut oka na paszport i już po wszystkim. Serbowie są wypytywani dokąd, po co i dlaczego. Chwilę później nadciąga ubrany na zielono funkcjonariusz z drabiną, który natychmiast bierze się do rozkręcania wagonu.
Na tym przejściu nie ma chyba poważnych problemów z przemytem, a działania wyglądają na rutynowe. Mimo to, gdy mężczyzna odkręca listwę, zagląda do szafki wysokiego napięcia i z latarką lustruje toaletę, przypomina mi się pociąg Chyrów – Sanok sprzed kilku lat. Kto to widział, ten nie zapomni, inni nie uwierzą. Pamiętam pijanego w sztok pracownika ówczesnych PKP PR próbującego skręcić skrajnie zdemolowany wagon, kilka razy dziennie rozkręcany najpierw przez przemytników ukrywających towar, potem przez straż graniczną szukającą go, potem znów przez przemytników wyjmujących ukryte skarby.
W Kelebii ciekawostek tego rodzaju nie ma, wagon nie doznaje uszczerbku. Po dołączeniu dwóch krajowych wagonów węgierskich i zmianie serbskiej lokomotywy 441 na należącego do MÁV Traxa pociąg rusza w stronę Budapesztu.
Chrapacz jest już wyspany, więc uruchamia grę w telefonie. Co chwila rozlega się dźwięk przypominający gdakanie kurcząt. Blondynka już się przez sen nie śmieje. Nie śmieje się wcale, robi za to wykład zaczynający się od słów: „It’s 3 a clock in the morning!” Kurczęta nie przestają gdakać. Dawno nic nie wprawiło mnie w tak dobry humor, więc zamiast podejmować z góry skazane na niepowodzenie próby snu pozostały czas spędzam na przygotowaniu planu zwiedzania na nadchodzący dzień.
Przed szóstą rano mój pociąg kończy bieg na dworcu Keleti. Przechowalnię bagażu okupują nocujący pasażerowie, którym przerywam wypoczynek, by zostawić plecak w jednej z szafek. Potem jeszcze kawa niezbędna po nieprzespanej nocy i można zaczynać budapeszteński dzień. W drogę!