Odkąd przeczytałem „Most na Drinie” Ivo Andrića chciałem zobaczyć Wyszegrad. Stanąć na kapii, gdzie spotykali się miejscowi. Przyjrzeć otworom w łukach, przez które według legendy matka miała karmić zamurowane żywcem bliźnięta. Żywa ofiara była niezbędna, by przebłagać wilę, nimfę która niszczyła w nocy to, co zbudowano w dzień. Podobne opowieści są popularne na Bałkanach, także inne wielkie budowle nie mogły powstać bez krwawej ofiary, z bukaresztańskim Pałacem Ludu włącznie. Chciałem też długo patrzeć z brzegu na środkowy filar, gdzie czasem ukazuje się czarny Arab.
Niestety od zeszłej jesieni most w Wyszegradzie jest całkowicie zamknięty z powodu remontu i jeszcze przez dwa lata nie będzie można po nim przejść. Budowla jest wyjątkowo cennym zabytkiem i takie prace bardzo cieszą, niemniej jechać do Wyszegradu w tej sytuacji nie było sensu.
Został więc Mostar, po którym spodziewałem się równie wiele i zdecydowanie się nie zawiodłem. Podróż wzdłuż malowniczej doliny Neretwy rozbudziła nadzieje jeszcze bardziej. Pierwsze wrażenie jest jednak takie, że jakoś tu inaczej. Ciepłe, łagodne powietrze, weselsi przechodnie, odczucie śródziemnomorskiego świata. Odległy o jedyne 130 kilometrów od Sarajewa Mostar leży już na terenie Hercegowiny, krainy, której nazwa pochodzi od XV-wiecznego magnata, Stjepana Vukčić Kosača, nazywającego siebie „Hercegiem św. Sawy”.
Hercegowina swój kamienisty charakter zawdzięcza diablim figlom. Gdy bowiem Bóg stwarzając świat wędrował przez Bałkany niósł ze sobą dwa worki, jeden pełen ziemi, drugi kamieni. Ten właśnie drugi worek diabeł przeciął i wszystkie kamienie, które miały posłużyć do kształtowania krajobrazu planety, wysypały się właśnie tutaj.
Z położonego na północ od centrum dworca do miasta idzie się ulicami Mladena Balorde i braće Fejića. Wokół znajduje się wiele ciekawych zabytków, ale i tak trzeba zacząć od XVI-wiecznego mostu, który w tym roku skończy… jedenaście lat.
Wszystko jednak zaczyna się w zupełnie innych czasach. Sułtan Sulejman Wspaniały budował wiele, miał nadwornych architektów, którzy stworzyli setki niezapomnianych dzieł w całym ogromnym wówczas imperium. Jednym z nich był Sinan, autor meczetu-bombonierki w Edirne, mający wśród swoich uczniów niejakiego Numara Hajruddina. Wielu budowniczych przekonało się, że wspaniale jest mieć talent, zbyt wielki kunszt bywa jednak niebezpieczny. Świat pełen jest legend np. o mistrzach, których oślepiano, by nie stworzyli już niczego równie wspaniałego. Sulejman takich pomysłów całe szczęście nie miał, nie tolerował jednak porażek. Hajruddinowi powiedział jasno: Albo most na Neretwie powstanie, albo architekt straci głowę.
Niewiele brakowało, by tak właśnie cała sprawa się skończyła. Pierwsze rusztowanie nie wytrzymało, runęło do rzeki, by turkusowa Neretwa zaniosła jego elementy do Adriatyku. Mistrz nie dał jednak za wygraną, prace trwały dalej. 456 białych, kamiennych bloków z pobliskiego kamieniołomu Mukoša połączono żelaznymi klamrami i po dziesięciu latach, w 1566 roku, przeprawa była gotowa. Czy była bezpieczna? „Ależ oczywiście!” – zapewnił Hajruddin. I na wszelki wypadek uciekł w góry.
Mający 29 metrów szerokości, unoszący się 20 metrów nad wodą i mający cztery metry szerokości most nie tylko umożliwił przedłużenie szlaków handlowych, natychmiast stał się też symbolem. Łączył narody, kultury i religie. Prawy brzeg Neretwy zamieszkiwali Chorwaci, czyli chrześcijanie, lewy nazywano „tureckim”, żyli tu bowiem bośniaccy muzułmanie. I to właśnie przyniosło mu zagładę. Stał 427 lat, aż do 9 listopada 1993 roku, gdy zniszczyły go chorwackie wojska. Wojna trwała już dawno, żadne zło nie mogło nikogo zadziwić, gdy jednak konstrukcja runęła do rzeki szok był powszechny. Zdjęcia natychmiast obiegły świat. Nikt nie wyobrażał sobie miasta bez mostu, odczucie musiało być podobne jak w Wyszegradzie w 1914 roku.
Odbudowę sfinansowaną m.in. przez Chorwację, Holandię, Turcję i Włochy zakończono w 2004 roku. Kamień przy zejściu z przeprawy przestrzega: „Nie zapomnij ‘93”.
Jest jeszcze pewna tradycja, o której wypada wspomnieć. Neretwa jest zwykle płytka, pod mostem znajduje się jednak nieco głębszy punkt. Miejscowa młodzież skacze z przeprawy, czasem w zamian za finansowe wynagrodzenie od turystów. Skoki mają kilkusetletnią tradycję, której początek sięga XVI wieku. Kto nie wykona takiego skoku, jak głosi tradycja, nie jest prawdziwym mężczyzną. Nie jest też, co warto zaznaczyć, inwalidą, kalectwo jest bowiem bardzo prawdopodobnym skutkiem ubocznym testu, na który się oczywiście nie zdecydowałem. W styczniowe południe nie było też żadnych innych chętnych „Ikarów Mostaru”.
Strategiczna konstrukcja, ważna dla handlu w imperium, była nieustannie pilnowana. W tym celu powstały kamienne wieże: Halebija na jednym brzegu i Tara na drugim. Strażnicy przebywali na górnym poziomie, by obserwować podróżnych, na dole mieściły się magazyny i więzienie.
Po obejrzeniu starego mostu koniecznie należy zejść kawałek w dół, żeby zobaczyć „Krzywy most”, który niestety również jest rekonstrukcją. Zawalił się w 1999 roku pod wpływem wysokiego poziomu wody, konstrukcja była jednak uszkodzona wcześniej podczas działań wojennych. Jego odbudowę wsparł Luksemburg. Historyczna przeprawa powstała osiem lat wcześniej niż ta na Neretwie i wydaje się jej miniaturową wersją.
Mosty mostami, ale nie trzeba z ich powodu zapominać o złocie. Liczne warsztaty złotników mieściły się na lewym brzegu Neretwy, tworzącym dziś niezwykle malownicze Stare Miasto. Wśród sklepów z pamiątkami, które zajęły miejsce warsztatów, panuje senna atmosfera, część z nich jest zamknięta, przed niektórymi wylegują się koty korzystające z promieni słońca. Przy ulicy Kujundžiluk mieści się też meczet Koski Mehmeda paszy, a nieco dalej od mostu meczet Karađoz-bega.
Czasu mam jeszcze sporo, idę więc na spacer na drugi brzeg Neretwy, do nowszej części miasta. Można tu obejrzeć interesujący gmach gimnazjum oraz centrum kultury upamiętniające Herceg Stjepana Kosača, a nieco dalej otoczoną palmami katedrę.
W drogę powrotną do Sarajewa z konieczności wybieram się autobusem. Kosztuje on niemal dwa razy tyle, co pociąg (20 BAM), a czeka na niego tak wielu pasażerów, że podstawiony zostaje dla nich dodatkowy pojazd. Czekając na odjazd czytam „Zapiski z wielkiego kraju” Billa Brysona, co nie jest najlepszym pomysłem, bo nie potrafię powstrzymać śmiechu, przez co współpasażerowie patrzą na mnie z rosnącą podejrzliwością. Ale kto by pomyślał, że w ciągu roku 40 tysięcy Amerykanów zraniło się własną poduszką lub materacem, a 42% amerykańskich nastolatków nie potrafi wymienić ani jednego państwa w Azji?