W rządzonych w ciągu wieków przez kolejne szlacheckie rody Żarach nie wszystko kręciło się wokół wspaniałego zamku i sąsiadującego z nim pałacu. Rezydencje otaczało miasto, w którym niemało się działo. Córki piekarzy uciekały przed końmi, pająki pomagały mistrzom tkackim, pewien rządca podziwiał z okna własny pogrzeb, a okolice miasta pustoszył bazyliszek.
W okolicy Żar, na mokradłach Dolnych Łużyc, z ziemi strzelały czasem ognie, nawet na dwa metry wysokości. Nazywano je smoczymi ogniami, a mieszkańcy okolic wierzyli, że działo się to za sprawą groźnego smoka, przypominającego bazyliszka. Dieta stwora obejmowała trzydziestu ludzi dziennie i jeszcze więcej trzody, smok niszczył też pola uprawne i rabował dobytek. Potrafił przybierać ludzką postać, ciężko było więc się przed nim obronić. We wsi Cielmów mieszkał jednak ktoś, kto to potrafił. Czarownik Wochner umiał zatrzymać bazyliszka aż do momentu, gdy nadejdzie świt. Gdy zapiał kogut smok porzucał zrabowane skarby i znikał w swojej kryjówce.
Biednego smoka miał pokonać nie kto inny, tylko sam święty Jerzy i to właśnie w pobliżu zamieszkanego przez wiedźmina Cielmowa. Przy trakcie solnym prowadzącym w stronę Żar stał kiedyś pomnik upamiętniający to wydarzenie. Siedmiometrowa rzeźba przedstawiała świętego dosiadającego konia i oraz leżącego u jego stóp smoka. Dziś o bazyliszku pamięta się bardziej w samych Żarach, gdzie smok przylatywał dla ochłody pić wodę ze studni, ozdobionej niewielką rzeźbą potwora.
Bazyliszka bali się wszyscy, ale Aldona, piękna córka piekarza obawiała się też koni. Dziewczyna wraz z ojcem mieszkała przy ulicy Chrobrego, koło kościoła Franciszkanów. Była zakochana w czeladniku z piekarni ojca, więc niezliczonych zalotników odsyłała jednego po drugim, aż znalazł się taki, który wykorzystał jej słabość. Zakochany mężczyzna dzień po dniu płoszył swojego konia, by ten stał się dziki i nieokiełznany. Pewnego jesiennego wieczoru, gdy Aldona wracała z kościoła, zwierzę zaczęło ją gonić. Ogarnięta paniką dziewczyna uciekała po schodach na kościelną wieżę, jednak i tam koń biegł za nią. Znalazła się na szczycie wieży, uciekać nie było już dokąd, więc po krótkiej modlitwie (jak to jest, że szlachetne niewiasty w opowieściach znajdują na nią czas niezależnie od okoliczności?) wyskoczyła przez wąskie okienko. Nie zginęła jednak, gdyż upadek zamortyzowała rozdarta suknia, tworząc coś na kształt liny.
Koń miał mniej szczęścia, gdyż jego łeb utknął w wąskiej szczelinie i zwierzęcia nie dało się już uwolnić, trzeba je było na miejscu zabić i poćwiartować. Ślad po tych zdarzeniach pozostał na murze kościoła garnizonowego pw. Podwyższenia Św. Krzyża, gdyż mistrz piekarski szczęśliwy z ocalenia córki kazał wyrzeźbić koński łeb i umieścić go tam na pamiątkę. Pomysłowy zalotnik uciekł przed karą, więc na „żyli długo i szczęśliwie” nie ma co liczyć, chyba że z czeladnikiem…
Po obejrzeniu kościoła, przed kolejnymi przygodami z żarskiej przeszłości, warto podejść na Kaczy Rynek, w pobliżu którego znajdował się kiedyś Kaczy Staw. Ponoć w okolicy handlowano kaczkami, o czym przypomina pomnik kaczkarki, opatulonej przez jakiegoś życzliwego przechodnia ciepłym szalikiem.
Po konno-piekarskich perypetiach pająki mogą już przynieść tylko ulgę. Szczególnie, gdy są dobrze traktowane, a żarski tkacz Stefan dbał nie tylko o nie, ale także o psy, koty, gołębie i myszy, a nawet o rodzinę i służbę wyjątkowo troskliwie. Niezależnie od empatii i troski o wszelkie stworzenia był przede wszystkim mistrzem w swoim fachu, sprzedawał tkaniny na targu oraz otrzymywał zamówienia od kupców z innych krajów. Gdy w 1527 roku Hieronim von Biberstein ogłosił konkurs na tkaninę, która miała zdobić zamkową kaplicę, nikogo nie zdziwiło, że zaprezentowany przez Stefana materiał został uznany za najlepszy.
Takie zamówienie nie trafia się co dzień, więc czeladnicy wzięli się do pracy z pełnym zaangażowaniem, rzetelnie nadzorowani przez mistrza. Mieli czas do Niedzieli Wielkanocnej, zadanie ukończyli jednak nieco wcześniej. Gotową tkaninę złożono w składzie, po czym rozpoczęło się świętowanie sukcesu. Niestety bardziej wybuchowe niż należało, ogień w palenisku nie został wygaszony i od jednej iskry magazyn stanął w płomieniach, łącznie z materiałem, który dzień później mistrz miał zawieźć na zamek.
Z braku lepszych pomysłów załamany Stefan poszedł spać i śniły mu się pająki przędzące nici. Po takiej imprezie i późniejszym szoku mogły się zdarzyć i ciekawsze sny... Gdy jednak wstał zobaczył gotowe bele materiału, identycznego jak ten, który spłonął poprzedniego wieczoru. Z pajęczyny zwisały pająki, żeby mistrz nie wątpił, komu zawdzięcza pomoc.
Cała historia, jakkolwiek nieco infantylna, była jedną z bardziej znanych miejskich legend. W 1927 roku, czyli w 400-lecie pajęczych przygód, żarscy włókiennicy ufundowali studnię zwaną „Źródłem tkaczy”, na którą wspina się pokaźnych rozmiarów pająk. W 2006 roku studni przywrócono dawny wygląd.
Znacznie barwniejsza historia dotyczy XVIII-wiecznego tzw. Czarnego Rządcy na dworze von Promnitzów – określanego tak ze względu nie tyle na kolor włosów, co niezwykle życzliwe usposobienie. Dbał on o dochody swojego pana i o własne jeszcze bardziej, powodując powszechne cierpienie i rozpacz, a że wszyscy go unikali, to mieszkał sam w kamienicy w pobliżu zamku. A właściwie nie całkiem sam, dzielił bowiem dom z siedmioma czarnymi kotami, które posiadały niezwykłe moce pozwalające odnajdywać ukryte skarby.
Gdy rządca zmarł, hrabia von Promnitz nakazał organizację chrześcijańskiego pogrzebu, czego nikt nie chciał się podjąć. Zatrudniono więc grabarzy z innych miast i kondukt mógł wyruszyć. Po chwili wyskoczył z niego czarny kot i wbiegł do domu, w którym mieszkał zmarły. Chwilę później w budynku otworzyło się jedno z okien i ukazał się w nim… sam rządca, który cierpliwie i z wyraźnym zainteresowaniem obserwował własny pogrzeb.
Nie była to dobra wróżba i faktycznie zmarły nie był szczególnie zainteresowany spoczywaniem w pokoju. Pochowano go na cmentarzu przy kościele św. Piotra (nieco na północ od zamku) i już pierwszej nocy zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Czarny Rządca niszczył groby, łamał krzyże i wyrywał drzewa. Po pewnym czasie, przy wsparciu modlitw i wody święconej kłopotliwe szczątki przeniesiono na inny cmentarz pod murami miasta. Nie pomogło, więc konieczna była kolejna przeprowadzka, tym razem już daleko od Żar, do lasu, w miejsce zwane „Polaną Dzików”. Diabelskie moce były tu mniej uciążliwe, urządzały jednak figle polegające na wprowadzaniu w błąd wędrowców szukających szlaku.
Dom rządcy, choć dawno przez niego niezamieszkany, wciąż budził strach. Dziś o dawnym lokatorze przypominają tylko dwa czarne koty. A dzieje miasta toczyły się dalej, w 1945 roku znalazło się w polskich granicach, a w latach 1997-2003 odbywał się w nim Przystanek Woodstock, co zdaniem niektórych jest wydarzeniem niemniej diabolicznym od przygód demonicznego rządcy.