28 czerwca 1914 roku w Sarajewie zginął arcyksiążę Franciszek Ferdynand. Tego samego dnia dla 17-letniego Ignáca Lamára zawalił się świat. Bynajmniej nie z powodu arcyksięcia – przyczyną była Żanetka. Dziewczyna przyznała, że ma kochanka, za którego wyjdzie za mąż, a Ignácy powinien o niej zapomnieć.
O pierwszej miłości zapomnieć jednak nie sposób, zwłaszcza, gdy jest ona szczęściem, nadchodzącym po trudnym dzieciństwie. Ignacy stracił najpierw matkę, która porzuciła rodzinę uciekając do Wiednia, nieco później zmarłego po ciężkiej chorobie ojca. By związać koniec z końcem pracował jako klaun, gdy pojawiła się Żanetka.
Ignác Lamár utracił jednocześnie i miłość, i pracę w teatrze. W kolejnych miesiącach dorabiał na budowach, głównie jednak snuł się ulicami Bratysławy. Z czasem znalazł dodatkowe zajęcie – sprzątanie w domach bogatych kobiet. Mył podłogi, trzepał dywany, pucował wszelkie elementy wyposażenia mieszkań, a zamożne damy powtarzały sobie z ust do ust, że ten obdartus jest godny zaufania. Traktowały go pobłażliwe, z nonszalancją, on zaś uczył się, że miłym słowem, uśmiechem, a zwłaszcza już wówczas coraz rzadszą galanterią, można zyskać nie tylko dobry obiad, ale i wynagrodzenie.
Pewnego dnia robił wielkie porządki u pewnej wdowy. Kobieta otworzyła przed nim szafę pełną ubrań zmarłego męża i poleciła wybrać sobie strój. Pieszczotliwie zwany Nacim chłopak pierwszy raz w życiu miał teraz na sobie nie tylko frak i eleganckie spodnie, ale nawet cylinder! Wszyscy, którzy go znali, nazywali go od tej chwili z niemiecka Schöne Náci, czyli Pięknym Ignacym.
Od tej chwili w jego życiu nic się nie zmieniło, choć zmieniło się wszystko. Dalej spacerował po bratysławskich ulicach, wciąż parał się dorywczymi pracami, ale już jako postać rozpoznawalna przez całe miasto. Każdego dnia miał na sobie białą koszulę z muszką i frak, w dłoniach rękawiczki oraz kwiaty. Na widok niewiast uchylał kapelusza i chętnie wdawał się w rozmowy, co było tym łatwiejsze, że biegle mówił nie tylko po słowacku, ale też po węgiersku i niemiecku. Dobrotliwy, niegroźny dziwak wrósł w krajobraz Starego Miasta, a odkąd udzielił wywiadu lokalnej gazecie znali go już wszyscy.
Rozmowa z redaktorem odbyła się w kawiarni Carlton. Czegoż Ignacy nie opowiadał! Że pochodzi ze szlacheckiej, niezwykle zamożnej rodziny, a do tego jeszcze dostał ogromny spadek. Że jest mężem wpływowej Amerykanki, ale nawet dla niej nie opuści swojej ukochanej Bratysławy. A poza tym jego żona wkrótce przyjedzie i też zachwyci się naddunajskim miastem!
Przyjaciele, którzy znali go od dziecka, reagowali różnie. Jedni uznali wywiad za fanaberię, inni za poryw mitomanii, większość za objaw psychicznej choroby. Utwierdzili się w tym poglądzie, gdy Ignacy zgodził się pozować (a może sam to zaproponował?) miejscowemu malarzowi, który przedstawił go w jeszcze bogatszym stroju, niż wytworny gentleman na co dzień nosił. A do tego jeszcze z pierścieniami na palcach.
A potem wybuchła II wojna światowa i dziwacy, a zatem domyślnie osoby chore psychicznie nie mogły już bezpiecznie spacerować i zabawiać przechodniów. Ignacy ukrywał się do 1945 roku, żeby zaraz potem... trafić do obozu dla internowanych. Nic dziwnego, przecież Naci, to nazista. Znajomi musieli długo wyjaśniać nieporozumienie, ale stres związany z aresztem spowodował dalsze zaburzenia psychiczne Pięknego Ignacego. Już nie Schöne Náci – nikt nie mógł odtąd nazywać go po niemiecku.
Lata mijały, a wytworny mężczyzna, a potem już starszy pan, wciąż wędrował po starówce. Uśmiechał się, zagadywał damy, śpiewał serenady pod oknem żeńskiego internatu.
Piękny Ignacy wygląda dziś tak jak kiedyś – elegancko ubrany mężczyzna unosi w górę kapelusz. Jak dziesiątki lat temu zatrzymują się koło niego przechodnie. Spotkać go można w miejscu, gdzie przy Głównym Placu (Hlavné námestie) znajdowała się Rybárska brána – najmniejsza z czterech miejskich bram, oddzielająca Stare Miasto od zamieszkiwanego przez rybaków naddunajskiego przedmieścia.
Uważana za jedną z brzydszych europejskich stolic Bratysława wyróżnia się właśnie ciekawymi pomnikami. Oprócz miejskiego eleganta najbardziej znany jest Čumil – podglądacz wychylający się z kanału, o którego obecności ostrzega nawet znak drogowy. Oficjalnie rzeźba nie przedstawia niczego, nie odwołuje się do prawdziwych wydarzeń, po prostu ma ożywiać starówkę. Wszystko razem oznacza tylko jedno – jeżeli już naprawdę nie ma żadnych legend, to koniecznie trzeba je wymyślić.
Čumil stoi (lub raczej leży lub wisi) od 18 lat, czasu na wymyślanie było więc trochę. Pomysłowi mieszkańcy miasta, jeszcze bardziej pomysłowi przedstawiciele branży turystycznej, lub po prostu niepozbawieni wyobraźni podróżnicy ustalili ponad wszelką wątpliwość, że:
- pomnik przedstawia komunistycznego szpiega, który donosił tajnym służbom o wszystkim, co działo się w okolicy;
- pomnik przedstawia lubieżnika, który każdej białogłowie musiał zajrzeć pod sukienkę;
- pomnik oddaje hołd kanalarzowi oczyszczającemu kanały ściekowe;
- pogłaskanie głowy Čumil przynosi szczęście.
Być może wszystko powyższe miało miejsce równocześnie. Europa środkowa słyszała nie takie historie.
Na Głównym Placu, całkiem niedaleko Pięknego Ignacego, znajduje się niecodzienna ławka. Korzystanie z niej jest cokolwiek niekomfortowe, gdyż za plecami ma się opartego o barierę napoleońskiego żołnierza. Z pewnością słucha wszystkich rozmów, ale przynajmniej nie podgląda, gdyż oczy szczelnie zasłania mu nakrycie głowy. Wojska napoleońskie były w Bratysławie krótko, i do tego ponad dwieście lat temu, ten jeden (miał ponoć na imię Hubert) zasiedział się nieco, a przyczyna przedłużonego pobytu jest mało oryginalna.
Gdy bowiem dzielny żołnierz wędrował uliczkami miasta spotkał cudowną dziewczynę i wiedział od pierwszej chwili, że żaden Napoleon nie zmusi go do rozstania z ukochaną. Zamieszkał więc nad Dunajem i zamiast zostać straconym za dezercję, co byłoby przyjemnie romantyczne, rozpoczął wraz z piękną Słowaczką produkcję win. Musujących.
Potem pewnie żyli długo i szczęśliwie, ale to już zbyt banalne, żeby w ogóle wspominać. Znacznie bardziej interesujące są dzieje pomnika, którego nie ma, a i tak nieodmiennie kojarzy się z Bratysławą. Gdy kilka lat temu otwierano restaurację Paparazzi jej pomysłodawcy uznali, że potrzebują czegoś, co przyciągnie wzrok i gości. Zdecydowali się na pomnik wyglądającego zza kamienicy fotografa, który natychmiast stał się niezwykle popularny. W przeciwieństwie do restauracji, ta po pewnym czasie przestała istnieć, a właściciele zabrali pomnik ze sobą. Władze miasta próbują wynegocjować jego powrót, może kiedyś paparazzi znów będzie robił zdjęcia turystom?
Wieczorem, gdy jest już ciemno, zaglądam jeszcze do wypoczywających po sportowym wysiłku dziewczyn. Jedna rozsiadła się na skrzynce pocztowej (wciąż używanej!), druga na swojej deskorolce nieco poniżej koleżanki.