Dawno, dawno temu, głęboko pod placem Bernardyńskim, była sobie sekretna apteka. Starszy farmaceuta latami mieszał zioła, przygotowywał maści i sporządzał eliksiry. Niewykluczone, że był także alchemikiem, jak wielu jego kolegów po fachu w tamtych czasach i zgłębiał sekrety tajemnych substancji oraz szukał kamienia filozoficznego, by zmienić metale nieszlachetne w złoto. Wszystko to trzymał w tajemnicy, poczuł jednak, że jego czas jest bliski i warto podzielić się z kimś zgromadzoną wiedzą, by nie odeszła na zawsze wraz z nim.
Muzeum-apteka „Pod Węgierską Koroną” nie jest właściwie nawet muzeum, które powinno przecież zawierać konkretne eksponaty. Mimo to ekspozycja, a zwłaszcza sposób jej prezentacji, wciąga od pierwszej chwili, powodując, że to miejsce pozostaje w pamięci jako jedno z najciekawszych wspomnień ze Lwowa. Pokaz adresowany jest do wszystkich grup wiekowych – degustacja eliksirów czy mieszanie ziół najbardziej zainteresuje dzieci, ale pogłębiony wykład z historii wzbogacony legendami przyciągnie uwagę starszych. Na zwiedzanie w języku polskim trzeba się zapisywać z wyprzedzeniem, dołączamy więc do grupy ukraińskiej. Udaje się zrozumieć dość dużo, tym bardziej, że przed wyjazdem czytałem trochę o tym miejscu.
Historia apteki zaczyna się w 1772 roku, gdy została ona założona przez francuskiego emigranta Aleksandra Lonshan de Berie, a od 1871 roku znajdowała się w rękach Jakuba Poratyńskiego. Dzisiejszy neobarokowy budynek powstał jednak dopiero w 1902 roku. Węgierska korona w nazwie wiąże się z legendą, zgodnie z którą w pobliskim klasztorze Bernardynów przechowywano kiedyś relikwie patrona Węgier, świętego Stefana.
Po historycznym wstępie oraz prezentacji nieco zaskakującej ikony „Chrystus jako aptekarz” zwiedzający otrzymują fartuchy, po czym wąskimi schodami schodzi się do piwnicy. Jest tu niemal zupełnie ciemno, gdy przewodniczka przygotowuje pokaz. Najpierw spala tajemnicze substancje, później częstuje eliksirem szczęścia o smaku podejrzanie zbliżonym do owocowego soku. Kto wie, co jeszcze zawiera? Dostajemy też zioła, których nie udaje się rozpoznać, a okazują się eukaliptusem.
Później zaczyna się film, na którym starszy pan opowiada dzieje lwowskich aptek, historie z nimi związane (np. o Łukasiewiczu i lampie) oraz liczne legendy. Na koniec trzeba złożyć przysięgę, że przedstawione sekrety na zawsze pozostaną tajemnicą.
Powyższy opis może sugerować pewien infantylizm, jednak całość jest bardzo ciekawa i we właściwych proporcjach łączy elementy zabawy dla dzieci oraz tradycje z wciągającym przekazem historycznym, serwując to wszystko w niezwykłych okolicznościach. Nawet jeśli, jak sugerują niektórzy, ekspozycja jest tylko tłem dla sklepu i elementem reklamy, to 40 minut w piwnicy zdecydowanie warto spędzić. A przy okazji można zrobić zakupy, nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się eliksir dla zakochanych, skrzynka endorfin czy mydła, o których skład strach byłoby pytać.
Komu jednak cała ta alchemiczna zabawa wyda się niepoważna i będzie chciał zapoznać się z dawną apteką w bardziej klasycznej wersji, będzie miał taką możliwość całkiem niedaleko, przy ulicy Drukarskiej, w północno-wschodnim narożniku Rynku, gdzie mieści się klasyczne Muzeum Farmacji.