Skoro już jestem tak blisko… Ta wygodna fraza pozwoliłaby nigdy nie wracać do domu. Zawsze jest coś jeszcze, już zaraz, niedaleko, tylko jeszcze jedno miasto, które trzeba zobaczyć. A zaraz za nim, już zupełnie na koniec…
Tak się jakoś składa, że skoro już tu jestem, a nieprędko będę ponownie, to zamiast biletu do Budapesztu w belgradzkiej kasie międzynarodowej kupuję bilet powrotny do Skopje w promocji „Makedonija Specijal” za 32,60 Euro.
„Tak blisko” jest kwestią niejednoznaczną. Belgrad i Skopje licząc wzdłuż linii kolejowej dzielą 462 kilometry, które pociąg pokonuje teoretycznie w dziewięć i pół godziny. Autobusem byłoby szybciej, ale ten pomysł z góry odrzucam. Wybieram połączenie dziennie, skład jest podstawiony długo przed odjazdem, zablokowane drzwi jeden z pasażerów otwiera własnym kwadratem. Pociąg zestawiony jest z dwóch wagonów ciągniętych przez lokomotywę serii 441. Produkowane przez zakłady Končar na szwedzkiej licencji lokomotywy, choć mają już 40 lat, wciąż są popularne w Chorwacji (gdzie mają oznaczenie 1141), Bośni i Hercegowinie, Serbii, Macedonii, a nawet w Rumunii i Turcji. Moim pociągiem w sobotni poranek podróżuje kilkadziesiąt osób.
Początkowo jadę trasą znaną z poprzedniego dnia, jednak przykryty śniegiem krajobraz wygląda zupełnie inaczej. Dopiero w Kovačevacu mijamy mocno opóźniony nocny pociąg z Salonik do Belgradu, co budzi pewien niepokój, jadę bowiem jego trasą. Mój pociąg również nie odstaje od serbskich standardów, w Palance jest już 45 minut po czasie, w Aleksinacu opóźnienie dochodzi do godziny.
Z Niszu ruszam 70 minut po planie, pociąg jest już niemal pełny. Dalej robi się coraz smutniej i biedniej – ciemne chmury, niewielkie wzgórza, które w pewnym momencie zostają zastąpione przez góry, zalane błotem pola, coraz mniej domów.
Dwóch mężczyzn w średnim wieku, którzy wsiedli w Niszu niezbyt dyskretnie obserwuje książkę, którą czytam i prawidłowo zgaduje: „Poljak!”. Potem mówią do siebie coś o Polsce, ale nie rozumiem co. Na stacjach mijamy ciężkie składy towarowe z wagonami z Węgier i Rumunii. Zaczynam przysypiać. Jest już popołudnie, od rana nic nie jadłem, śni mi się pyszne ćevapčići. Wyrwany z drzemki spoglądam na znów obgadujących mnie współpasażerów. Wspominam wcześniejsze, ciekawsze podróże; czas mija inaczej, gdy interesujący ludzie snują interesujące opowieści. Pora myśleć o powrocie…
Za Leskovacem trasa robi się bardziej górzysta. Linia kolejowa biegnie doliną Południowej Moravy, rzeka jest wzburzona, ma piaskowy kolor, płyną nią góry śmieci. Do granicy jeszcze sto kilometrów, pociąg znów jedzie bardzo wolno. Żaden z moich dwóch książkowych przewodników nie słyszał w ogóle o tej zapomnianej okolicy, jakby nie było tu nic godnego uwagi. Internet też nie jest szczególnie pomocny, oficjalna strona miasta Leskovac chwali się „czystym i zdrowym powietrzem” oraz letnimi festiwalami. Najciekawszym miasteczkiem po drodze wydaje się Vranjska Banja, uzdrowisko, w którym można wyleczyć reumatyzm.
Między stacjami Vranjska Banja a Vranske coraz mocniej widać skutki niedawnych ulew. Pola są zalane, tory pokrywa warstwa błota, widać że i one były podtopione. Im bliżej granicy tym mniej pasażerów, Serbia nie chce jednak się ze mną rozstać, pociąg znów dostojnie sunie z prędkością 20 km/h, w końcu na chwilę przyspiesza, by z półtoragodzinnym opóźnieniem zameldować się na granicznej stacji Preševo. Miasteczko w otoczeniu wzgórz sprawia o zmierzchu bardzo przyjemne wrażenie. Zamieszkana w 90 procentach przez Albańczyków miejscowość jest też ich centrum kulturalnym w Serbii.
Gdy wjeżdżam do Macedonii jest już ciemno. Zupełnie ciemno, żadnego oświetlenia z wiosek czy dróg. Nagle na horyzoncie zaczynają majaczyć światła, co oznacza, że pociąg zbliża się do stolicy. Dzięki skróconemu postojowi na granicy opóźnienie spadło do 80 minut, co i tak oznacza, że podróż trwała niemal jedenaście godzin. W hostelu jednoosobowe pokoje są zajęte, nie chce mi się ani dalej szukać ani męczyć w dormitorium, więc akceptuję nieco droższy apartament, byle tylko jak najszybciej wyruszyć na poszukiwanie kolacji.