Ktoś, kto postanawia dotrzeć do Sarajewa koleją z zagranicy nie ma wyboru. Jest to możliwe przy pomocy jedynego ocalałego pociągu międzynarodowego, który rozpoczyna bieg w Zagrzebiu codziennie o godzinie 9.18. Skład zestawiony jest z trzech wagonów – dwóch należących do ŽFBH i jednego ŽRS. W Bośni i Hercegowinie jest dwóch przewoźników, kolej odzwierciedla bowiem podział kraju zgodny z Układem z Dayton. Na terenie Republiki Serbskiej operuje ŽRS, na terenie Federacji Bośni i Hercegowiny ŽFBH.
Jeszcze dwa lata temu do Sarajewa dojeżdżały aż cztery pociągi międzynarodowe – dwa z Zagrzebia (dzienny i nocny) oraz po jednym z Budapesztu i Belgradu. Ponieważ jednak do Bośni i Hercegowiny po szynach trzeba jechać przez Chorwację, więc polityka ograniczania liczby pociągów w tym ostatnim kraju najmocniej odbiła się właśnie na Bośniakach.
Przede mną dziewięciogodzinna podróż, która rozpoczyna się punktualnie. Frekwencja sięga 30%, przy czym większość pasażerów to Chorwaci jadący do Sisaku lub Sunji. Leje deszcz, mijam most na Sawie i powoli oddalam się od Zagrzebia.
W Sisaku pociąg przekracza kolejny most, pod którym płynie rzeka Kupa, wyznaczająca północną granicę Półwyspu Bałkańskiego. Już w czasach rzymskich był tu port rzeczny Siscia, miejscowość najbardziej słynie jednak z bitwy stoczonej w czerwcu 1593 roku, gdy wojska chorwackie i austriackie pokonały sześciokrotnie liczniejszą armię turecką, która straciła 20 tysięcy ludzi.
Ulewa wciąż się nasila, pola pokrywa błoto, w którym drepczą konie. Od Sunji do granicy pociąg zatrzymuje się na wszystkich przystankach, z tego dobrodziejstwa korzysta jednak niewiele osób. W Hrvatskej Kostajnicy otwiera się widok na dolinę rzeki Uny, wzdłuż której biegnie granica chorwacko-bośniacka. Po chwili linia kolejowa chowa się w tunelu, wkrótce jednak Una pojawia się ponownie i jadąc wzdłuż niej pociąg dociera do chorwackiej stacji granicznej Volinja. Wsiada tu kilka osób, odbywa się kontrola graniczna i zmiana lokomotywy. Następnie przez most na Unie wjeżdżam do Bośni i Hercegowiny, gdzie podczas 20-minutowego postoju na stacji Dobrljin ma miejsce odprawa po stronie bośniackiej.
W Nowym Gradzie pociąg się wyludnia, pojawiają się jednak nowi pasażerowie. Tak już będzie cały czas – mam wrażenie, że prawie nikt nie jedzie tym pociągiem dalej niż kilkadziesiąt kilometrów. Okolica wygląda już inaczej niż w Chorwacji – domy są biedniejsze, a nad wieloma wioskami dominują smukłe minarety. Konduktor wypisuje bilety ręcznie, na stacjach stoją wraki wagonów towarowych, czekających na złomowanie lub jakąkolwiek przyszłość.
Inne są także zwyczaje podróżnych. W wagonach są popielniczki i wiele osób z nich korzysta. Korytarz momentami przypomina wieczór w barze, poprzez dym słabo widać twarze palaczy. Palenie zdarza się również w przedziałach, choć jedynie za zgodą wszystkich współpasażerów.
W Banja Luce znów większość pasażerów wysiada, a ich miejsce zajmują nowi. O co właściwie z tą Banja Luką (lub z tymi banialukami) chodzi? Ciężka sprawa, ale polski termin oznaczający bzdury i niedorzeczności z drugim pod względem liczby mieszkańców bośniackim miastem ma raczej niewiele wspólnego. Nazwa miasta oznacza po prostu „łąkę należącą do bana”, a polskie banialuki wiążą się z… zacną królewną cudownej urody.
W 1650 roku, już po śmierci Hieronima Morsztyna ukazała się „Historia ucieszna o zacnej królewnie Banialuce”, a imię dziewczęcia stało się synonimem opowiadania głupot ze względu na jej niezwykłe przygody.
Kolejna większa stacja to Doboj i tu również ma miejsce duża wymiana pasażerów. To ważny węzeł, można stąd dotrzeć do Tuzli, a jeszcze niedawno przez Šamac do chorwackiej stacji Strizivojna Vrpolje, a stamtąd na wschód do Belgradu lub na północ do Budapesztu. O powrót pociągu ze stolicy Węgier do Sarajewa Węgierska Kolej wciąż walczy, zależy na tym również stronie bośniackiej, krótki, tranzytowy odcinek przez Chorwację wydaje się jednak problemem nie do przeskoczenia.
W Doboju zaczyna się najbardziej malowniczy odcinek trasy wzdłuż rzeki Bośni, linię poprowadzono krętą doliną. W Zenicy pociąg zapełnia się po raz ostatni, a w moim przedziale ląduje chłopak z dwiema wyjątkowo hałaśliwymi dziewczynami. Mimo że bośniacki (czyli serbski czyli chorwacki, czyli serbochorwacki, sprawa kontrowersyjna, choć różnice minimalne) to język słowiański, nie rozumiem praktycznie nic. Na szczęście szczebioczą tylko 20 minut, bo w Kakanju obie wysiadają. Wygląda, że ich znajomy odczuwa nie mniejszą ulgę niż ja. Za oknem jest już ciemno, końcowy odcinek trasy obejrzę dokładnie w drodze powrotnej. 25 minut po czasie pociąg kończy bieg na stołecznym dworcu.
W końcu tu jestem! Do Baščaršiji idzie się ze stacji czterdzieści minut, można podjechać tramwajem, ale na pierwszy kontakt z wymarzonym miejscem zdecydowanie lepszy jest spacer, tym bardziej, że po zmroku orientalna część starego miasta wygląda magicznie.