Niedzielę zaczynam od spaceru po Przeworsku. Już w nocy zaczął lać deszcz i nie wygląda, żeby zamierzał przestać, więc miasto zwiedzam w przyspieszonym tempie. Jest tu sporo do zobaczenia – gotycki kościół Bernardynów, Rynek z zabytkowym ratuszem, Bazylika św. Ducha i Klasztor sióstr Miłosierdzia oraz zespół pałacowo-parkowy z Pałacem Lubomirskich. Do dworca docieram przemoczony, schnę trochę oczekując, aż przy pobliskim dworcu wąskotorowym podstawi się pociąg „Pogórzanin”.
Przeworska Kolej Dojazdowa została otwarta w 1904 roku, miała wtedy charakterystyczny dla kolejek na terenie Austro-Węgier rozstaw szyn wynoszący 760 mm. Przewoziła początkowo głównie buraki do przeworskiej cukrowni, a także drewno oraz płody rolne. Istniały plany budowy normalnotorowej kolei prowadzącej aż do Sanoka, nie zgodziły się jednak na to austro-węgierskie władze wojskowe. Przyczyną było istnienie twierdzy w Przemyślu – ponieważ równocześnie powstawała linia kolejowa z Rozwadowa do Przeworska wojskowi obawiali się, że w razie konfliktu Rosjanie mogliby okrążyć twierdzę oraz łatwiej transportować swoje wojska w kierunku Węgier. Rozstaw szyn zmieniono na 750 mm w latach pięćdziesiątych.
Pociąg zaczyna już ruszać, ale zatrzymuje się ponownie ze względu na dobiegających pasażerów. Gdy wszyscy zajmują już miejsca dociera wreszcie do mnie, że deszczowa pogoda nie jest moim wrogiem, a sojusznikiem. Gdyby dzień był piękny i słoneczny, niemal trzygodzinna podróż na 46-kilometrowej trasie mogłaby być piekłem pełnym wrzeszczących dzieci i ich jeszcze gorszych rodziców. Tymczasem frekwencja jest niewielka, a większość pasażerów lokuje się w sąsiednim wagonie. W moim jest tylko małżeństwo z niegroźną, około dziesięcioletnią dziewczynką, która dzieli czas między sen a krytykowanie ojca-palacza oraz kobieta z córką licealistką i jej chłopakiem, wyraźnie pasjonatem opowiadającym całej rodzinie o kolejce, oraz młodszym bratem któregoś z nich. Chłopiec jest bardzo zainteresowany, długa podróż nie nudzi go, zadaje wnikliwe pytania dotyczące także innych zagadnień.
W składzie pociągu jest też wagon letni, który ma co prawda dach, ale nie ma szyb. O dziwo przy dwunastu stopniach i padającym deszczu nie ma chętnych, żeby spędzić w nim podróż, wagon okazuje się jednak bardzo przydatny – służy za palarnię dla krytykowanego ojca i miejsce, z którego można wykonywać zdjęcia. Fotografowanie przez zamoknięte i zaparowane szyby zwykłego wagonu nie byłoby możliwe.
Po wyjeździe ze stacji w Przeworsku pociąg okrąża miasto od wschodu, niestrzeżony przejazd przez drogę krajową nr 4 zabezpiecza policja. Dalej trasa wiedzie wśród pól doliną rzeki Mleczki, przystanki ulokowano w Urzejowicach, Krzeczowicach i Kańczudze. W Łopuszce Małej znajduje się niewielki zalew, nad którym okoliczni mieszkańcy wypoczywają w słoneczne dni. Kawałek dalej, w Łopuszce Wielkiej, mieściła się kopalnia alabastru. Deszcz zaczyna słabnąć, krajobraz robi się natomiast coraz bardziej wyżynny. Jedziemy równolegle do krętej drogi, w niedzielne przedpołudnie niemal pustej. Mijamy przystanki Manasterz, Zagórze i Hadle Szklarskie. Te ostatnie były pierwszą w Polsce wsią lokowaną na prawie wołoskim w 1377 roku.
Za Jawornikiem Polskim pociąg dociera do najciekawszego miejsca na trasie – jedynego w Polsce wąskotorowego tunelu. Ma on 602 metry długości i jest umowną granicą oddzielającą Ziemię Przeworską od Pogórza Dynowskiego. Gdy pociąg wjeżdża do tunelu w wagonach gasną światła, wrażenie zupełnej ciemności jest faktycznie ciekawe, wyobrażam sobie jaki pisk musi powstawać, gdy pociąg jest pełny dzieci.
Po wyjeździe z tunelu pociąg zatrzymuje się na dziesięć minut na przystanku Szklary Tunel. Przystanek jest określeniem bardzo umownym – nie ma tu żadnej infrastruktury, w celu zrobienia zdjęć i rozprostowania kości decyduję się jednak wytaplać w błocie.
Kolejną miejscowością jest Bachórz, gdzie na stacji stoją zabytkowe wagony pasażerskie i towarowe. Mieści się tu także Karczma „Pod Semaforem” oferująca dania polskiej kuchni. Warto chyba do niej zajrzeć, na co tym razem nie mam niestety czasu – wnętrze wypełniają stare pocztówki, mapy, rozkłady jazdy i inne materiały związane z historią kolejki. Za Bachórzem linia prowadzi w dół w dolinę Sanu, do końcowej stacji Dynów. Również tu stoją zabytkowe wagony oraz parowóz.
Z Dynowa jadę PKS-em do Rzeszowa, żeby zdążyć na TLK „Wisłok”. Czterogodzinna podróż do Krakowa okazuje się bardzo wygodna – nie dość, że skład jest zestawiony ze zmodernizowanych wagonów, to jeszcze wagony przedziałowe to zdeklasowana klasa pierwsza. Jest w niej tylko dziewięć przedziałów, więc miejsca jest dużo. Tym bardziej, że do samego Krakowa nikt się do mnie nie dosiada.
Modernizacja trasy wreszcie nabiera tempa, widać jednak, że wiele jeszcze czasu upłynie, nim z Rzeszowa do Krakowa znów uda się dojechać w dwie godziny. Najwięcej dzieje się na odcinku Trzciana – Sędziszów Małopolski – trwa budowa nasypów pod skorygowane łuki, powstaje wiadukt nad drogą nr 4 w Klęczanach. Między Czarną Tarnowską a Wolą Rzędzińską wreszcie przebudowywane są przepusty. Stacja Tarnów jest niezmiennie w stanie pełnego rozdłubania, po wielomiesięcznej przerwie spowodowanej brakiem pozwoleń coś się wreszcie dzieje przy wiadukcie nad ulicą Krakowską.
Ponieważ prawie skończyłem już „Opowieści starego Kairu”, a przede mną jeszcze trzy godziny w „Smoku”, więc w Galerii Krakowskiej zaglądam do księgarni. „14:57 do Czyty. Reportaże z Rosji” Igora Miecika to dobra lektura na dalszą podróż. Jak zawsze w niedzielę mimo długiego składu TLK „Smok Wawelski” jest pełny ludzi. Robi się ciemno, a podróż mija mi spokojnie na lekturze, m.in. o uczennicach szkoły muzycznej które w drodze do Tiumeni przy pomocy skrzypiec usiłują zagłuszyć wagonowy radiowęzeł, oganiając się jednocześnie od zalotów żołnierzy zabawiających je romantycznymi historiami o szczurach biegających po kantynie i o wieszaniu kwatermistrza. Podczas jazdy Koleją Transsyberyjską można ponoć usłyszeć wszelkiego rodzaju opowieści...