Geoblog.pl    vlak    Podróże    Weekend roztoczańsko-przeworski    Chrząszcz we fraku i Pani od muzyki
Zwiń mapę
2014
23
sie

Chrząszcz we fraku i Pani od muzyki

 
Polska
Polska, Szczebrzeszyn
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Zbliża się koniec wakacji, czas więc przejechać się przez Roztocze. Pociągi pasażerskie kursują tędy tylko w długi majowy weekend oraz latem, zostało więc niewiele czasu. Dla dopełnienia weekendu zapoznam się też z kolejną wąskotorówką – uznawaną za jedną z najciekawszych w Polsce.

W sobotni poranek wyjeżdżam z Warszawy pociągiem TLK „Karkonosze” w kierunku Lublina. W moim przedziale jadą dwie mieszkanki Dolnego Śląska wybierające się na wesele. Mają już za sobą noc w pociągu („Karkonosze” jadą aż ze Szklarskiej Poręby) i to noc pełną niespodzianek. Późnym wieczorem do przedziału dosiadł się mężczyzna z dużym zapasem alkoholu, który to zapas postanowił zużyć w całości. Niestety miał słabą głowę i urozmaicał współpasażerom podróż wymiotowaniem przez okno. Całe szczęście rano, gdy wsiadam przedział jest już czysty i wywietrzony. Niewyspane pasażerki mają zdroworozsądkowe podejście do świata – opowiadają o wszystkim jak o ciekawej anegdocie, wiedząc, że takie przygody później wspomina się ze śmiechem. Wyobrażam sobie, że ja podszedłbym do wszystkiego ze znacznie mniejszą wyrozumiałością.

W Lublinie przesiadam się do pociągu Regio „Kasztelan”, obsługiwanego przez jeden spalinowy zespół trakcyjny SA134. 130 miejsc siedzących to w sobotnie, wakacyjne przedpołudnie zdecydowanie zbyt mało – chętnych jest dwa razy więcej. Zajmuję więc miejsce stojące między dwoma wózkami dziecięcymi całkowicie blokującymi przejście a grupą harcerzy. Kierownik pociągu i konduktorka okazują się mistrzami gimnastyki artystycznej – przeciskają się między wózkami, gdzie jak wcześniej myślałem nie zmieściłby się nawet chrząszcz, nie powodując szkód wśród ściśniętych pasażerów docierają co chwilę do drzwi, gdzie w przedsionku tłok jest większy niż w warszawskim metrze w porannym szczycie. W samym Świdniku wsiada dalszych kilkanaście osób, a na kolejnych przystankach też pojawiają się nowi pasażerowie. Do wszystkich uśmiechnięty kierownik od razu dociera i sprawdza lub sprzedaje bilety – chapeau bas!

Moje miejsce okazuje się być strategicznie korzystne – w Rejowcu wysiada siedzące obok starsze małżeństwo, a ja wygodnie siadam przy oknie. Na odcinku Rejowiec – Zamość na wiejskich przystankach też nie brak pasażerów, w końcu jednak zaczyna się robić luźniej. W samym Krasnymstawie wysiada kilkadziesiąt osób, w Zamościu ponad sto.

Po dwóch i pół godzinie od wyjazdu z Lublina dojeżdżam do Szczebrzeszyna, a właściwie do Brodów Małych, bo to właśnie w tej wsi, trzy kilometry od miasta, ulokowana jest stacja. Spacer jest przyjemny, idę wzdłuż drogi, mijam most na Wieprzu i po trzydziestu minutach docieram do celu. Główną atrakcją Szczebrzeszyna jest oczywiście stojący na placu Kościuszki pomnik chrząszcza, który, jak twierdzą znawcy, w rzeczywistości przedstawia pasikonika. Jakikolwiek owad by to był, ciekawszy jest fakt, że ma dwa metry wysokości, nosi frak i melonik oraz gra na skrzypcach. Stoi na czymś, co przypomina włochatą poduszkę, może jednak być zdeptaną trzciną. Za plecami owada, który jak widać woli muzykę smyczkową od brzmień w trzcinie znajduje się XIX-wieczny ratusz.

Po prawej stronie od Rynku, patrząc w kierunku Zamościa, można jeszcze obejrzeć barokowy kościół św. Mikołaja, a po lewej kościół św. Katarzyny w tym samym stylu. Ciekawy jest jeszcze dom kultury mieszczący się w dawnej synagodze, wzniesionej w XVII wieku. Przed budynkiem wystawione są drewniane rzeźby.

Wracam na stację, z której kontynuuję podróż podkarpackim szynobusem SA135-010. Nie jest to wygodny pojazd, miejsca na nogi jest niewiele więcej niż w dostawczaku (znaczy cudownym busie). Trasa przez Roztoczański Park Narodowy rekompensuje jednak te niewygody – przejazd przez gęste lasy, czasem przerywane polami i wioskami z drewnianą zabudową pozwala zapomnieć, że znajduję się w środku Europy. Mijam Zwierzyniec, w którym ulokowano dyrekcję Parku Narodowego, będącego jednym z głównych miejsc hodowli konika polskiego, który jest też symbolem Parku. Nazwa miasta wiąże się właśnie ze zwierzyńcem Ordynacji Zamojskiej, powstałym już w 1593 roku, cztery lata po jej założeniu.

Potem jest jeszcze m.in. Józefów Roztoczański (w rzeczywistości także tu stacja jest położona kilka kilometrów od miasta), Susiec i Bełżec, gdzie ma miejsce pierwsza zmiana drużyny konduktorskiej i trakcyjnej. Na stacji Hrebenne obijamy od nieczynnej linii prowadzącej na Ukrainę do Rawy Ruskiej, chwilę później drogowe przejście graniczne pojawia się w zasięgu wzroku. Przez kolejne kilometry, niemal do Werchraty, pociąg jedzie wzdłuż granicy, a telefon wita mnie na Ukrainie i informuje o cenie połączeń. Nie mam jednak zamiaru gdziekolwiek dzwonić.

Na tym odcinku pasażerów jest niewielu, dopiero w Horyńcu-Zdroju pojawia się więcej osób. Uzdrowisko specjalizuje się w leczeniu chorób narządów ruchu i stanów pourazowych. Na miejscu niedaleko mnie siada dziewczyna, która kupuje u konduktora bilet ze zniżką nauczycielską aż do Krakowa, do którego po przesiadce na kolejny pociąg Regio dotrze dopiero około północy. Z powodu modernizacji linii między Rzeszowem a Krakowem niestety mało kto jeździ obecnie koleją na tej trasie – przejazd niespełna 160 km zajmuje około czterech godzin. Na mnie ta przyjemność czeka następnego dnia.

W Lubaczowie znów mijamy pociąg w przeciwnym kierunku i ponownie dochodzi do zmiany drużyny konduktorskiej i trakcyjnej. Nowy maszynista ogląda, cóż za wspaniały pojazd przyszło mu prowadzić i komentuje niczym święty Mikołaj: „Ho, ho, ho, ale tu wygodnie!”. Zapewne kabina jest równie ciasna jak przestrzeń pasażerska. Jadąca z Horyńca dziewczyna parska śmiechem i stwierdza: „Widać lubi swoją pracę, zupełnie jak ja!”. Po czym zaczyna o sobie opowiadać.

Właściwie nie bardzo wiem dlaczego, może po prostu chce się wygadać. W pobliżu ma tylko mnie, więc z konieczności zostaję słuchaczem, ale historia wciąga mnie coraz bardziej z każdym kolejnym zdaniem. Dziewczyna okazuje się nauczycielką muzyki i plastyki z Częstochowy, uczącą małe dzieci brzdąkania, a starsze rysowania (albo odwrotnie) i to z prawdziwą pasją. Gdy dzielę się swoim stosunkiem do dzieci (akceptowalne z dystansu nie mniejszego niż 50 metrów i wyłącznie zakneblowane), śmieje się, widać uznając to za żart. Nie wyprowadzam jej z błędu. Pani Kasia, jak dzieci na nią wołają, opowiada dalej o wyjazdach z podopiecznymi w góry i samotnie nad morze, o swoich zainteresowaniach i talentach (w Krakowie ma następnego dnia chrzest potomka znajomych, dla którego szyje ubranka), o ulubionych lekturach (książki z pogranicza psychologii i religii), kolejnych studiach podyplomowych, o wypadku, po którym dopiero wraca do formy (stąd Horyniec) i wielu innych rzeczach. Nie mam pewności, czy wszystko co mówi jest prawdą, w końcu ludzie rzadko są aż tak wszechstronni, ale w niczym mi to nie przeszkadza – ważne jest przecież to, czy opowieść jest dobra czy zła, a nie czy jest prawdziwa, a tej słucham z przyjemnością. Najbardziej zaskakuje mnie fakt, że uczy od trzynastu lat – duże osiągnięcie jak na kogoś, kto wygląda na 23 lata, okazuje się jednak mieć o osiem więcej.

Podczas dłuższej przesiadki w Rzeszowie dziewczyna planuje spotkanie z przyjaciółką, której półroczne dziecko niedawno zmarło. Sprowadza to rozmowę na poważniejsze tory, dowiaduję się więc, że mam do czynienia z osobą mocno religijną. To też mnie zaskakuje – kobiety skoncentrowane na wierze kojarzą mi się niestety z dewocyjnym obłędem w oczach i bardzo wąskim zakresem tematów. W jej wypadku jest na szczęście zupełnie inaczej. Gdy docieram do Przeworska przed wysiadaniem otrzymuję na pamiątkę... święty obrazek i obietnicę modlitwy. Za mnie! Pewnie nie zaszkodzi...

W Przeworsku kieruję się od razu do hotelu, który mieści się nad restauracją. Recepcję zastaję zamkniętą na cztery spusty, dzwonię więc pod wskazany numer. Okazuje się, że o mojej rezerwacji zapomniano. Umawiam się, że ktoś przyjedzie za godzinę, mam więc czas, żeby spokojnie zjeść w mieszczącej się niżej pizzerii. Gdy wracam na górę po posiłku zbolały recepcjonista przekazuje mi klucz, mówiąc jednocześnie o wyrywaniu najbardziej kłopotliwego zęba i jego skutkach. Przypominam sobie, jak to wyglądało w przypadku moich ósemek i relacjonuję dość wnikliwie, grymas na twarzy mężczyzny daje wyraźnie do zrozumienia, że takie perspektywy nie budzą jego entuzjazmu.

Wieczór spędzam na konsumpcji ciasteczek i lekturze „Opowieści starego Kairu” Nadżiba Mahfuza.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 8% świata (16 państw)
Zasoby: 178 wpisów178 592 komentarze592 4484 zdjęcia4484 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
24.03.2015 - 18.11.2017
 
 
03.10.2015 - 03.10.2015