Naoko była melancholijną, ciemnowłosą pięknością. Watanabe poznał ją w liceum, ale nigdy wcześniej nie rozmawiali ze sobą sami, zawsze spotykali się we trójkę z przyjacielem, który w pewnym momencie popełnił samobójstwo. Gdy byli już na studiach spotkali się przypadkiem i zaczęli spędzać niedziele na spacerach po przedmieściach Tokio.
„Norwegian Wood” to dopiero druga powieść Murakamiego, która wpadła mi w ręce. Teoretycznie zbyt gruba, żeby nosić ją przy sobie podczas wyjazdu, ale kto by się tym przejmował? Zdecydowałem się na podróż kuszetką, żeby się spokojnie wyspać i nie zmarnować ani chwili z krótkotrwałego pobytu. Gdy wyjeżdżam w poniedziałkowy wieczór z Warszawy w moim przedziale jest tylko jedna starsza pani, konduktor zapowiada jednak, że przedział zapełni się w Kutnie. W Żychlinie wychodzę na korytarz, żeby rozprostować kości i zastanowić się, co mnie czeka. Perspektywy są złe: w Kutnie do EN „Jan Kiepura” mało kto wsiada, cztery osoby w jednym przedziale muszą podróżować razem. Czyli albo rodzina z dziećmi albo czwórka znajomych. Obie możliwości koszmarne.
Sprawdza się druga opcja – dwie pary około dziewiętnastoletnich studentów, w tym przemądrzała zołza o irytującym głosie. Dokwaterowanie do małej grupy to jedna z najgorszych możliwości, chociaż początkowo niewiele można im zarzucić. Rozmawiają dość dyskretnie, obrzucają się ciastkami raczej powściągliwie i piją niezbyt dużo alkoholu. Mimo to czwórka dyskutujących razem osób, szczególnie gdy jedna ma głos przypominający grę na wiolonczeli pumeksem, absolutnie uniemożliwia koncentrację na czymkolwiek. A już szczególnie na Japonce w depresji. Dziewczyna spędzała dwudzieste urodziny (to w Japonii moment wejścia w dorosłość, jak nasza osiemnastka) wypłakując się na ramieniu Watanabe, nie potrafiąc dobrać słów, by wyrazić emocje, ale jej problemy zdecydowanie przyćmiewało bliżej nieokreślone czasopismo, które czwórka Kutnian z trudnego do ustalenia powodu postanowiła przeczytać jednocześnie.
Szybko mam więc dość współpasażerów i przenoszę się do wagonu restauracyjnego. Tu jest cicho i spokojnie, toteż przy zupie pomidorowej, pierogach ruskich i serniku mogę wreszcie wrócić do powieści, gdzie Naoko opowiada właśnie o niezabezpieczonej studni ukrytej wśród łąk, w którą można wpaść bez szans na ratunek, co ma być metaforą depresji. Zagubienie dziewczyny zdecydowanie nie poprawia nastroju, chociaż sernik z białą czekoladą okazuje się pyszny.
Koło Poznania wracam do swojego wagonu i szybko żałuję tej decyzji. Kutnianie właśnie zaczynają dziwaczną grę strategiczną na tablecie krążącym między nimi. Zrezygnowany staję na korytarzu z nadzieją, że coś się wydarzy, ktoś się pojawi, odezwie. Nie ma jednak nikogo – mimo wczesnej pory drzwi większości przedziałów są pozamykane, światła zgaszone, a cały wagon, oprócz mojego nieszczęsnego przedziału, wydaje się pogrążony w głębokim śnie.
Koło dziesiątej wieczorem starsza pani z mojego przedziału traci cierpliwość i stanowczo sugeruje przejście w tryb nocny. Efekt jest jednak daleki od oczekiwań – dziewczyna o irytującym głosie (chyba Daria) nakazuje pozostałym znalezienie szczoteczek do zębów i przebranie się w piżamy. Mija kilkanaście minut poszukiwań, a krajobraz przedstawia się następująco: na wszystkich miejscach leżą porozwalane walizki i torby, a na części korytarza wyjęte z nich rzeczy. Akcja poszukiwawcza zaginionych przyborów toaletowych zapowiada się na długotrwałą i budzi w poszukiwaczach wiele radości. Ponieważ moja cierpliwość wyczerpała się dawno, więc decyduję się wtrącić do akcji, co zdarza mi się bardzo rzadko. O dziwo interwencja okazuje się skuteczna – chwilę później i szczoteczki i piżamy w czarodziejski sposób się odnajdują, a moje dolne łóżko staje się dostępne. Bycie gburem o odstraszającej gębie na co dzień jest raczej kłopotliwe, czasem jednak ma swoje dobre strony.
Optymizm okazuje się jednak przedwczesny – młodzież z czystymi zębami zajmuje swoje środkowe i górne łóżka, wraca jednak do gry („Tu możesz położyć! – Nie, tu ja leżę! – Tam swoje połóż!”) i do rozmowy. Rozmawiają w ich przekonaniu cicho, ale brzmi to tak, jakby szczur szeptem odgryzał tynk ze ściany.
Milkną wreszcie około pierwszej w nocy. I właśnie wtedy odechciewa mi się spać.
Co można robić, gdy noc jeszcze długa? Wiercę się, co i raz niechcący uderzając łokciem w ścianę, albo nogą w drzwi. Dla zabicia czasu wychodzę co jakiś czas na korytarz, do toalety albo na chwilę na peron podczas postojów. Wszystko to staram się oczywiście robić bezszelestnie, ale zawsze a to w coś uderzę, a to szuram szukając butów, a to niechcący zrzucę butelkę wody, która następnie turla się po podłodze. Żeby otworzyć drzwi od przedziału, trzeba odsłonić zasłonkę, co też powoduje mnóstwo hałasu. Zemsta jest słodka – za każdym razem głowy całej czwórki się unoszą. Chyba się nie wyśpią. Mam początkowo wyrzuty sumienia, że ofiarą pada też niewinna staruszka, ale ona akurat wydaje się spać jak kamień.
Gdy rano staję na korytarzu, konwojent informuje, że w Zagłębiu Ruhry wysiadło wielu pasażerów i są już puste przedziały. Z dużą radością przenoszę się więc razem z bagażem (ileż hałasu i zamieszania powoduje zdjęcie plecaka z półki koło górnych łóżek!). Postój w Emmerich się przedłuża, więc do Holandii wjeżdżamy z 20-minutowym opóźnieniem. Ponieważ w Beneluksie ruch kolejowy jest ogromny, a dostępna przepustowość wykorzystana niemal w całości, więc dalej musimy snuć się za pociągami mającymi więcej postojów i do Amsterdamu opóźnienie wzrasta o kolejny kwadrans. Wreszcie około 10.40 mój pociąg melduje się w stolicy Holandii.