– Marcinie, zaspaliśmy! – dochodziło południe, spokojnie czytałem książkę oczekując przebudzenia reszty ekipy, gdy współpodróżniczka weszła do mojego pokoju z tymi właśnie słowami. Biorąc pod uwagę konieczność zjedzenia obiadu (który, w celu poprawy samopoczucia, można również nazwać śniadaniem) i czas niezbędny na dojazd, oznaczało to, że w skansenie znaleźliśmy się dopiero przed czternastą. Pozostałe do zamknięcia ponad cztery godziny okazały się czasem zbyt krótkim, by odwiedzić wszystkie atrakcje tego wspaniałego miejsca, na które najlepiej przeznaczyć od razu cały dzień.
Muzeum Architektury Ludowej i Życia Wiejskiego, bo tak brzmi pełna nazwa lwowskiego skansenu, znajduje się w zwanej Gajem Szewczenki zachodniej części Parku Krajobrazowego „Zniesienie”. Zniesieni, czyli doszczętnie rozbici, zostali tu w 1675 roku przez Jana III Sobieskiego Turcy i od tego momentu upamiętniająca zwycięstwo nazwa przylgnęła do położonych na zachód od Wysokiego Zamku wzgórz.
Skansen jest oczywiście znacznie młodszy, powstał dopiero w 1971 roku, wydał mi się jednak jednym z najciekawszych muzeów tego typu, jakie kiedykolwiek odwiedziłem. Na obszarze 50 hektarów umieszczono aż 150 budowli, z których najstarsze pamiętają połowę XVIII wieku, nie to jednak przesądza o jego wyjątkowości. Najważniejsze jest toczące się w skansenie życie – niemal w każdej chacie coś się dzieje, turystów przyciągają pokazy dawnych rzemiosł (kto wie, czy nie ciekawsze niż w Sztokholmie), a w odleglejszych częściach obiektu, gdzie dociera mniej gości, znudzeni muzealnicy sami zaczynają opowiadać. Wystarczy przestąpić próg…
Zachodnia Ukraina jest mocno zróżnicowana etnograficznie, co oddaje struktura skansenu, w którym oddzielny obszar przeznaczono dla ziemi lwowskiej, Wołynia, Polesia oraz dla położonych bardziej na południe regionów górskich: Zakarpacia, Huculszczyzny, Łemkowszczyzny, Bojkowszczyzny, Pokucia i Bukowiny.
Pierwsza jest ziemia lwowska, na której jednak nijak nie sposób się skoncentrować. Najpierw spomiędzy drewnianych desek gdzieś pod dachem wychyla się kot, odwracając uwagę od wszystkich innych atrakcji. Chwilę później w sąsiedniej chacie rozpoczyna się prezentacja gry na instrumentach ludowych, a potem główną aleją przemaszerowuje orkiestra, tym razem zdecydowanie nie ludowa. Przewodzi jej niezwykle dynamiczny dyrygent.
Gdy orkiestra już się oddali czas zajrzeć do wnętrz, mieszczących łącznie ponad dwadzieścia tysięcy eksponatów, w tym mebli, odzieży czy dzieł sztuki ludowej. Bardzo ciekawy jest budynek szkoły z 1880 roku – zwiedzający mogą zobaczyć salę, w której uczyły się dzieci (ławki dziwnie przypominają te powszechne do dziś w wielu kościołach) oraz izbę mieszkalną nauczyciela z odświętnie przystrojonym stołem. Nauczyciel musiał być przesądny, ponieważ w próg wbito podkowę.
Położony na zalesionych wzgórzach skansen wiosną, gdy kwitną kwiaty, wygląda szczególnie pięknie. Oprócz zabytkowych domów mieszkalnych, budynków gospodarczych czy cerkwi, można tu zobaczyć pięknie ozdobione pisanki, dzwoneczki, aniołki, zabawki dziecięce (porozwieszane na drzewach!) oraz ule, niektóre wyrzeźbione w drewnie w niezwykłych kształtach i wymalowane w sposób sugerujący niemałe poczucie humoru twórców.
Gdy się komuś znudzą nawet ule (a zwłaszcza ich lokatorzy), może zrobić przerwę na posiłek. Pierwsza myśl to chleb ze smalcem, ale dostępne są też inne dania, w tym mieszane w ogromnych kotłach zupy.
Zdobytą energię najlepiej wyładować strzelając z łuku. Nietrudno zgadnąć, czyja podobizna jest przyklejona do tarczy. Choć Władimir Putin jest na Ukrainie powszechnie znienawidzony i wszyscy rozumieją dlaczego, to uczenie dzieci (strzelanie jest rozrywką głównie dla nich) wyładowywania emocji w ten sposób budzi pewne wątpliwości i może mieć w przyszłości przykre konsekwencje.
Chowam się więc do kuźni, gdzie atmosfera jest zupełnie inna. W niewielkim pomieszczeniu gromadzi się grupka widzów, płonie ogień, a kowal powoli celebrując każdą czynność krok po kroku wykonuje swoją pracę. Raz po raz uderza młotem w żelazny pręt, fuka na czeladnika, gdy ten ociąga się z podaniem narzędzi i wydaje się nie zwracać najmniejszej uwagi na fakt, że każdy jego ruch śledzą turyści.
Część skansenu poświęcona architekturze górskich wiosek położona jest na wysokim wzgórzu, gdzie docierają tylko bardziej wytrwali spacerowicze. Wiele tutejszych chat jest niedostępnych, sprawiają one wrażenie równie zapomnianych i zaniedbanych co regiony, z których pochodzą. Wszystko tu jest jakieś mniejsze i skromniejsze.
Zbliża się wieczór, ale przed wyjściem oglądamy jeszcze młyn wodny i wiatrak. Koleżanka zagląda do jednej z bardziej oddalonych izb, której opiekun natychmiast ożywa zachwycony obecnością zwiedzającej.
– A sama to się boi! – mówi po chwili z uśmiechem mężczyzna, gdy okazuje się, że ekipa jest nieco bardziej liczna.
Pod swoją opieką ma on mnóstwo XIX-wiecznych sprzętów gospodarstwa domowego, o których chętnie opowiada w sposób całkiem pozbawiony muzealnego skostnienia. Drewniane narzędzia nazywa blenderem, a wskazując na ogromne beczki i kufle wzrusza ramionami tłumacząc oczywistość:
– Po co kilka razy chodzić do karczmy?
Do karczmy raczej nie warto, ale do skansenu owszem – przez całe popołudnie zobaczyliśmy tylko część ekspozycji, z tym, co zostało trzeba się będzie zapoznać przy innej okazji.