Jeszcze płonie ogień i trzaska drewno
Ale pora iść już spać
A za tamtą górą jest Sarajewo…(Jaromír Nohavica, tłum. Jarosław Gugała)
Ten wyjazd od początku miał być ucieczką. Gdy nie bardzo wiadomo, co ze sobą zrobić, a ma się taką możliwość, dobrze jest spełnić jedno z marzeń. Podróż miała początkowo ograniczyć się do Sarajewa oraz tego, co niezbędne, by tam po szynach dotrzeć. Już na etapie planowania (tym razem dość pobieżnego) wyjazd zaczął się rozrastać, by ostatecznie zamiast trzech krajów i kilku dni dojść do sześciu państw, jedenastu miast i ponad trzech tygodni.
Zimowa podróż różni się od większości dotychczasowych głównie tym, że jest mniej dokładnie zaplanowana. Większość wyjazdów, opartych na kombinacji „maksimum treści – w jak najkrótszym czasie – za minimalną cenę” wymuszała rezerwację noclegów i biletów z wyprzedzeniem i nie pozostawiała miejsca na wątpliwość, gdzie którego dnia będę i co zobaczę. Spontaniczne podróże w studenckich czasach również nie były szczególnie spontaniczne, więc tym razem z przyjemnością przyjmuję fakt, że cele są określone tylko z grubsza, a kiedy dokładnie wrócę nie umiałbym odpowiedzieć. Zresztą i tak nikt nie pytał.
Nikomu, kto podróżuje koleją po środkowej Europie nocnego pociągu TLK (wcześniej po prostu pospiesznego) „Chopin” nie trzeba przedstawiać. Od lat kursuje bez większych zmian, prowadząc z Warszawy trzy grupy wagonów: do Wiednia, Budapesztu i Pragi. Każda z grup ma po trzy wagony (praska zimą dwa) – sypialny, kuszetkę i z miejscami do siedzenia.
W zmodernizowanej polskiej kuszetce do Budapesztu w styczniowy wtorek jadą oprócz mnie tylko trzy osoby. Cudzoziemcowi w sąsiednim przedziale konwojent wagonu długo opowiada o bilecie (że go nie odda, ale wystawi zastępczy), o możliwości zakupu kawy, zamknięciu przedziału na łańcuszek itd., a ten słucha dzielnie, żeby dopiero na końcu stwierdzić, że nic nie rozumie i poprosić o powtórkę po angielsku. Przedział dzielę ze studentem próbującym bez entuzjazmu czytać „Rzeźnię nr 5”, który jednak szybko się poddaje i wcześnie idzie spać.
Jest ciepło i cicho, po CMK jedzie się płynnie, po Zagłębiu o dziwo też, więc i mnie powoli ogarnia senność. Czytam „Koniec jest moim początkiem” Terzaniego i z każdym rozdziałem bardziej mu zazdroszczę wiary w słuszność idei, które przyjął już we wczesnej młodości, perfekcyjnego wykorzystania otrzymanych od losu szans, a w końcu wkroczenia na drogę, która pozwoliła mu w ostatnich tygodniach życia uważać się za osobę szczęśliwą i spełnioną.
Przed Katowicami odkładam książkę i gdy próbuję zasnąć na wąskim, ale dość wygodnym łóżku, zastanawiam się, co takiego jest w podróżach w wagonach sypialnych lub kuszetkach, czego nie oferuje żaden inny środek transportu.
Budzę się już na Węgrzech, jest zupełnie widno, za oknem pojawia się Dunaj. Na stacji Vác i położonych w pobliżu przystankach czekają ludzie dojeżdżający do pracy lub szkoły do Budapesztu. Do dworca Keleti docieram planowo, z wagonów jadących z Polski wysiada niewiele osób, łącznie jednak długi skład, prowadzący wagony z Warszawy, Krakowa, Berlina i Pragi przywozi tłumy ludzi. Na początek kupuję bilet na kolejny pociąg na następny dzień, książkowy rozkład jazdy kolei węgierskich oraz bilet 24h komunikacji miejskiej. Nowoczesne centrum obsługi klienta BKV mieści się teraz w podziemiach.
Dworzec Keleti (czyli Wschodni) to brama do Budapesztu, ale też dzieło sztuki. Wnętrza otwartego w 1884 roku gmachu zdobią wspaniałe freski, a na wchodzących od strony Baross tér spoglądają z fasady twórca maszyny parowej James Watt oraz George Stephenson, inżynier, któremu zawdzięczamy pierwszą lokomotywę.
Po ponad dwóch latach od ostatniej wizyty z radością wychodzę przed dworzec Keleti, by dopiero teraz odczuć, jak bardzo brakowało mi ulubionego Budapesztu. Podczas jednodniowego postoju nie zwiedzam tym razem klasycznie stolicy Węgier, więc i notatki będą miały formę urywków, głównie komunikacyjnych. Czas ruszać w miasto!