Z Cottbus wyjeżdżam trójczłonowym zespołem trakcyjnym Talent 2 produkcji Bombardiera. Mijam Guben, a potem wzdłuż Nysy Łużyckiej i Odry jadę w stronę Frankfurtu nad Odrą. Jeszcze jedna z mijanych miejscowości zasługuje na szczególną uwagę – Miasto Huty Żelaza czyli Eisenhüttenstadt. W latach pięćdziesiątych osiedlały się tu tłumy – założone w 1950 roku miasto Stalinstadt, mające być zapleczem mieszkaniowym nowej huty, przyciągało obietnicą pracy, mieszkaniami na nowych osiedlach, przywilejami w dostawach towarów i socrealistycznym przepychem. W 1961 otrzymało dzisiejszą nazwę.
Frankfurt nad Odrą boryka się z takimi samymi problemami jak wiele poenerdowskich ośrodków, liczba mieszkańców spada, ale w przeciwieństwie do Chocieboża na ulicach tego nie widać. Dzięki granicy, a przede wszystkim Europejskiemu Uniwersytetowi Viadrina miasto jest pełne młodych ludzi mówiących w wielu językach. Idąc w stronę rzeki oraz kampusu uczelni zastanawiam się, czy wszyscy studenci znaliby prawidłową odpowiedź, gdyby zapytać ich, kim był jego magnificencja Viadrin?
Uczelnia powstała w 1506 roku, a jej nazwa nie upamiętnia wybitnego naukowca, lecz rzekę – Odra to po łacinie Viadrus, Uniwersytet Viadrina to zatem po prostu Uniwersytet nad Odrą. Sprawę można jeszcze nieco skomplikować – Viadrus to także bóg Odry, którego przedstawienie można zobaczyć na szczecińskiej Bramie Portowej. Uniwersytet w 1811 roku przeniesiono do Wrocławia, odrodził się we Frankfurcie w 1991 roku. Dziś co czwarty student jest obcokrajowcem, co dziesiąty Polakiem. W ubiegłym roku akademickim studenci pochodzili z 93 państw.
Po obejrzeniu nowych budynków uczelni idę bulwarem wzdłuż Odry myśląc o ponownie jednoczącym się mieście po rozbiciu trwającym niemal pół wieku. Gdy w 1945 roku powstała granica na Odrze miasto zostało z dnia na dzień podzielone – wschodnie dzielnice przypadły Polsce i tworzą dzisiejsze Słubice, starówka została w rękach niemieckich. Dziś granica już na szczęście nie dzieli, ze Słubic do Frankfurtu kursuje też co godzinę autobus linii 983 (rano nawet co pół godziny). Istnieje również pomysł budowy linii tramwajowej do Słubic.
Obecnie sieć tramwajowa we Frankfurcie ma długość zbliżoną do tej w Cottbus – 19,5 km. Tabor składa się z dziewiętnastu wysokopodłogowych wagonów Tatra KT4D i ośmiu niskopodłogowych GT6M, kursujących po torach o rozstawie 1000 mm. Linie 2 i 3 kończą trasę przy Uniwersytecie, jedynka obsługuje Lubuskie Przedmieście, a najdalej od centrum oddala się trójka, której druga pętla znajduje się w dzielnicy Markendorf. Krótki pobyt w mieście pozwala jedynie na przejazd piątką do osiedla Neuberesinchen.
Dalsza podróż zupełnie nie przypomina Niemiec. Choć pociąg, którym jadę to nowoczesny Regio-Shuttle (VT 650) produkcji Stadlera, to trasa mogłaby leżeć we wschodniej Słowiańszczyźnie lub na Bałkanach. Sielski, polno-wiejski krajobraz, opuszczone lub zrujnowane stacyjki, garstka pasażerów, głównie młodzież i miejscowe pijaczki dyskutujące o bliżej nieokreślonych kwestiach.
Ostatnie miasto na dziś to Eberswalde, położone nad dwoma kanałami: Finow oraz Odra-Hawela. Miasto słynie z ogrodu zoologicznego oraz jednej z trzech sieci trolejbusowych w Niemczech. Na horyzoncie zbierają się czarne chmury, robi się wieczór, a trolejbus, którym planowałem objechać zachodnią część miasta okazuje się autobusem. Pozostałe brygady obsługują normalnie trolejbusy, mam więc po prostu pecha. Kolejne miejsce, gdzie trzeba wrócić.
Mój nocleg w Berlinie wypadł na ulicy Warszawskiej. Miło, ale dojście do hotelu jest mniej miłe – ta część dzielnicy Friedrichshain jest mocno imprezowa, więc przejście od stacji kolei miejskiej oznacza slalom między wymiotującymi Rosjanami. – Wsio budziet haraszo! – roześmiany imprezowicz energicznie klepie po plecach zajętego torsjami kolegę, a ja staram się nie znaleźć zbyt blisko żadnego z nich.