Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery. I druga noga. Raz, dwa, trzy, cztery. Raz, dwa, trzy, cztery. Po dziewięciu godzinach w nocnym autobusie minimum gimnastyki to konieczność w celu przywrócenia krążenia krwi w nogach.
Bilet jednodniowy dla Berlina i całej Brandenburgii ważny jest dopiero od godziny dziewiątej. Chodzi o to, by osoby, które nie muszą podróżować rano nie zajmowały miejsc w i tak pełnych pociągach w porannym szczycie. Jest dopiero po siódmej, gdy rozprostowuję kości na berlińskim dworcu autobusowym, więc do dworca Zoologischer Garten idę pieszo przez Neue Kantstrasse i Kantstrasse, mijając Lietzenseepark i Savignyplatz. Zaraz za placem mieści się Theater des Westens, otwarty w 1895 roku gmach, gdzie wystawiane są opery, operetki i przedstawienia baletowe.
Przed opuszczeniem Berlina kupuję jeszcze bagietkę, której zawartość przypomina w smaku zmieloną tekturą w sosie błotnym. Być może śniadaniowe rozczarowanie zawdzięczam słabej znajomości języka Goethego – nie należy wykluczać, że niemiecki napis głosił: „Bagietka z mieloną tekturą w sosie błotnym”.
Linia RE 2 obsługiwana jest przez przewoźnika Ostdeutsche Eisenbahn (ODEG) czteroczłonowymi elektrycznymi zespołami trakcyjnymi Stadler KISS. Szwajcarski producent gustuje w miłosnych akronimach – nazwa pojazdu jest skrótem od „Komfortabler Innovativer Spurtstarker S-Bahn-Zug” (czyli komfortowy innowacyjny pociąg kolei miejskiej). Inna konstrukcja tego producenta, do dziś bardzo popularna także na polskich torach, to FLIRT, co z kolei oznacza szybki, lekki oraz innowacyjny pociąg regionalny. Prawda, że romantycznie?
Krótko po wyjeździe z Berlina zaczyna się las. Konkretnie Szprowski Las (Spreewald), wpisany na listę rezerwatów biosfery UNESCO. Przez lasy przepływają dziesiątki kanałów powstałych podczas ostatniego zlodowacenia, po kanałach można pływać w płaskodennych łodziach. Najważniejszym miastem regionu jest Lubin, czyli Lübben (Spreewald), gdzie z pociągu wysiada wielu pasażerów.
Jest to już teren Dolnych Łużyc, zamieszkiwany w części przez zachodniosłowiańskie plemię Serbów Łużyckich, wiele nazw jest więc dwujęzycznych – dotyczy to zarówno miast, jak i ulic na ich terenie. Mój pociąg kończy bieg w Chociebożu (Cottbus) – mieście, którego dotyczy wiele problemów występujących na terenach byłego NRD. Pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku Chociebuż zamieszkiwało ponad 130 tysięcy mieszkańców, dziś już tylko 99 tysięcy, a i ta liczba wynika z rozszerzenia jego granic. W rzeczywistości po zjednoczeniu Niemiec miasto opuściło 46 tysięcy osób, a prognozy demograficzne sugerują utrzymanie się spadkowego trendu w kolejnych latach.
Wyraźnie widać to na pustawych ulicach, na których można spotkać niemal wyłącznie emerytów. Jedynie w pobliżu Brandenburskiego Uniwersytetu Technicznego kręci się trochę studentów. Warto zobaczyć bibliotekę Uniwersytetu – nowoczesny gmach zdaniem jednych przypomina złączone rolki papierowych ręczników kuchennych, innym kojarzy się z nocnikiem.
Chociebuż posiada niewielką sieć tramwajową, której długość wynosi 20,1 kilometra. Już za rok będzie ona jeszcze krótsza – zamknięty zostanie odcinek do pętli Schmellwitz-Anger, gdzie obecnie kończy bieg jedynka. Zwiedzanie miasta zaczynam więc od podróży w tą właśnie stronę. Smutną decyzję można próbować zrozumieć (choć piszący te słowa się z nią nie zgadza) – w wyludniającym się mieście nie ma kogo wozić. W mającym 52 miejsca siedzące wagonie KTNF6 (w Cottbus jest 21 takich wagonów) oprócz mnie jechało tylko kilka starszych osób.
Po powrocie do centrum miasta idę na Stary Rynek (Altmarkt), zabudowany barokowymi kamienicami. Na wschód od niego znajduje się gotycki kościół św. Mikołaja. Dalej przez most na Szprewie jadę dwójką do pętli Sandow. Stąd już niedaleko do największej atrakcji miasta – zespołu pałacowo-parkowego Branitzer Park, do którego dowozi kolejka parkowa.
Pałac i park to dzieło księcia Hermanna von Pückler-Muskau, niezwykle barwnej postaci przełomu XVIII i XIX wieku. Książę był podróżnikiem i pisarzem, kosmopolitą, miłośnikiem ogrodów oraz kobiet. Jedną z nich, księżniczkę Machbubę, przywiózł do Branitz z targu niewolników w Kairze. Romans z zachwycającą Egipcjanką nie osłabił bynajmniej miłości księcia do żony, Lucie von Hardenberg, za którą w czasach narzeczeństwa podążał po Berlinie powozem zaprzężonym w jelenie. Efektem fascynacji księcia Orientem są też znajdujące się w parku piramidy.
Spacer po rozległym parku zająłby jednak zbyt dużo czasu, objeżdżam więc jeszcze tylko południowe odcinki sieci tramwajowej – dwójką docieram do położonej wśród bloków pętli Sachsendorf oraz idę pieszo do pętli Madlow położonej koło dawnej zajezdni, skąd trójką wracam na dworzec.