Dworzec kolejowy w Kownie jest monumentalny, czysty i niemal kompletnie pusty. W wielkiej poczekalni siedzi garstka pasażerów, a w ulokowanych w bocznym skrzydle kasach nudzą się trzy kasjerki. Kupuję u jednej z nich bilet do Wilna, robię zdjęcia i udaję się w kierunku Słonia, który zabierze mnie do stolicy. Cena biletu wynosi od 16 do 22 Litów, zależnie od czasu jazdy pociągu. Pojadę najwolniejszym (i w związku z tym najtańszym), ponieważ umożliwia to dokładniejsze zapoznanie się z trasą.
Litewska kolej nie jest tym, na czym należałoby się wzorować. Chociaż dworce są odnowione, a tabor, choć zwykle nie nowy, to zadbany, wyraźnie brakuje tu dwóch rzeczy. Po pierwsze na wielu trasach nie spotkamy pociągów pasażerskich, a po drugie, co związane z pierwszym, pasażerów. Tam, gdzie pociągi kursują jest ich zwykle niewiele, a dominującą rolę wszędzie niemal odgrywa transport drogowy. W ruchu krajowym większe znaczenie w ruchu pasażerskim innym niż aglomeracyjny ma właściwie tylko łącząca dwa największe miasta linia z Wilna do Kowna, gdzie kursuje dwadzieścia par pociągów dziennie. Trasę tą obsługują dwu lub trzyczłonowe piętrowe elektryczne zespoły trakcyjne EJ 575, czyli dobrze znane z Czech City Elephanty dostarczone przez Škodę. Lietuvos Geležinkeliai (LG czyli Koleje Litewskie) kupiły łącznie dziesięć takich jednostek. I tu jednak nie ma tłumów – cały górny poziom pierwszego członu dzielą ze mną cztery osoby. Także wyjeżdżające z Wilna pociągi nie były pełne. LG próbuje walczyć o pasażerów oferując zniżki, oby akcja odniosła sukces.
Klasyczna linia dalekobieżna jest właściwie jedna – z Wilna do Kłajpedy przez Szawle. Kursujące na niej trzy pary pociągów (dodatkowo jest jeszcze czwarta para tylko do Szawli) to jedyne na Litwie krajowe pociągi złożone z lokomotywy i wagonów. Wszystkie pozostałe obsługiwane są przez elektryczne lub spalinowe zespoły trakcyjne.
Na tle ogólnej mizerii pozytywnie wyróżnia się Wilno i wybiegające z niego linie, i na nich jednak liczba połączeń nie jest duża (np. do Keny sześć pociągów, do Marcinkańców tylko trzy). Więcej pociągów, bo aż dziewięć, kursuje na popularnej wśród turystów trasie do Troków, jednak i tu jeżdżące dużo częściej autobusy przewożą większość pasażerów.
Równie katastrofalnie wygląda ruch międzynarodowy – ironią jest fakt, że połączeń z Unią Europejską, której Litwa od 10 lat jest członkiem, nie ma w ogóle (wyjątek to łotewski Dyneburg, przez który kursuje nocny pociąg do Petersburga). Do niedawna można było dojechać do Polski z przesiadką w Szostakowie na „Hańczę”, obecnie jednak i to połączenie jest do przyszłego roku zawieszone. Czy i ja w jakiej formie wróci, trudno przewidywać. Teoretycznie na Litwie prowadzone są prace budowlane związane z projektem „Rail Baltica”, Polska jednak wykazuje znacznie mniej entuzjazmu, przyszłość połączeń z całym regionem nie wygląda więc obiecująco. Efekt jest taki, że każdego dnia i nocy pasażerowie gniotą się w niewygodnych autobusach, których liczba systematycznie rośnie.
Także z Łotwą i Estonią, gdzie jeździ wiele osób połączeń kolejowych właściwie nie ma. Pociągi z Wilna kończą bieg na stacji Turmantas (po polsku Turmont) tuż przed łotewską granicą. Do Dyneburga można dojechać wspomnianym pociągiem petersburskim, ale pasażerów wożą głównie jadące częściej autobusy.
Co ciekawe, znacznie łatwiej dostać się z Litwy na wschód. Każdego dnia z wileńskiego dworca wyjeżdżają co najmniej dwa pociągi do Moskwy i jeden do Petersburga. Najlepsza oferta zapewniona jest między Wilnem a stolicą Białorusi. Do Mińska dociera nie mniej niż pięć pociągów dziennie, niektóre obsługiwane nowoczesnymi spalinowymi zespołami trakcyjnymi wyprodukowanymi w bydgoskiej Pesie. Takie pojazdy kupiły zarówno Koleje Litewskie (LG), jak Białoruskie (BCz). Trzeba też przyznać, że łączące dwie stolice połączenie funkcjonuje coraz lepiej – czas przejazdu skrócono do dwóch i pół godziny, a pociągi nie mają już długich postojów na granicy spowodowanych odprawą.
Mój Słoń przez Koszedary (Kaišiadorys) i Landwarów (Lentvaris) dociera do Wilna. Z entuzjazmem odnotowuję, że z kładki biegnącej nad peronami stołecznego dworca od mojego poprzedniego pobytu zniknęła tabliczka z zakazem fotografowania. Gdy w 2009 roku robiłem z tej kładki zdjęcia, starsza pani, z koleją bynajmniej nie związana, za to wykazująca godną sowieckiego obywatela postawę w walce ze szpiegami, energicznie zaprotestowała. Z przykrością wyznałem wtedy, że nie znam litewskiego i w związku z tym nie mam pojęcia, co może oznaczać przekreślony aparat fotograficzny, a gdy bohaterka wywiadu oddaliła się, sfotografowałem wspomnianą tabliczkę.