Do Amsterdamu docieram ponad trzy godziny przed odjazdem „Kiepury”, jest więc czas na pożegnalny spacer i zakup pamiątek (sztuk jedna). Częstą pamiątką ze stolicy Holandii są wszystkie możliwe gadżety z rysunkiem konopi, co nie wydaje mi się rozsądnym wydatkiem. Nie interesują mnie ręczniki z rysunkiem konopi, bluzki z konopiami, konopne magnesy na lodówkę ani wszystko inne, na czym jak się okazuje można taką grafikę umieścić. Decyduję się więc na ser, który jest pamiątką smaczną i praktyczną.
W Amsterdamie jest wiele sklepów, w których można kupić tradycyjne żółte sery, tajemnica ich modelu biznesowego jest jednak trudna do rozgryzienia. Wszystkie sklepy, do których zajrzałem działają na tych samych zasadach. Stoi w nich kilka lub kilkanaście stołów, na których rozłożone są talerze, a na każdym inny gatunek sera pokrojony w drobne kawałki i przeznaczony do degustacji. Są to sery z przyprawami (np. z bazylią lub czosnkiem) oraz takie o różnym okresie dojrzewania. Można także spróbować serów owczych i kozich. Do sklepów oferujących tak imponujący poczęstunek zaglądają oczywiście tłumy turystów. Klienci wchodzą, przechodzą od stołu do stołu, biorą na wykałaczkę po kawałku każdego z serów, zjadają ze smakiem, po czym wychodzą. Spacerują chwilę wokół sklepu, wchodzą ponownie, robią minę typu „Ojej, ja tu nigdy nie byłem!”, po czym po raz drugi degustują wszystkich gatunków sera i znów wychodzą. Po krótkim spacerze po okolicy jeszcze raz odkrywają serowe królestwo i kolejny raz obchodzą wszystkie stoły.
Efekt jest oczywisty: wszyscy jedzą, ale nikt nic nie kupuje. Kilku pracowników sklepu mozolnie uwija się przy krojeniu i dokładaniu serów na tacki, przeciskając się przez tłumy degustujących, przy kasie stoi zaś jedna znudzona postać i drzemie lub czyta książkę, nieniepokojona przez nikogo. Musiałem niestety przerwać jej spokój, zdecydowałem się bowiem na zakup pysznego, siedmiomiesięcznego serka. Zdziwiona nieco obecnością kupującego kasjerka uspokaja mnie, że ser zniesie bez problemu siedemnastogodzinną podróż pociągiem.
Oprócz zdobycia sera jednym z zadań podczas spaceru jest odnalezienie przynajmniej jednego wiatraka. Wiatraki w Amsterdamie są już produktem mocno deficytowym, kilka ich jednak jeszcze zostało. Wiatrak wiatrakiem, czasu jest jednak dużo, więc z dworca idę najpierw przez Damrak i Rokin, cofam się do Leidsestraat, którą dochodzę do Leidseplein, a następnie Weteringschans do Rijksmuseum, gdzie można się na trochę zatrzymać i jeszcze raz obejrzeć najbardziej charakterystyczny budynek miasta.
Gdy zaczynam dalszy spacer, zatrzymuje mnie zagubiony turysta, bezskutecznie poszukujący „aangoo”. Dłuższą chwilę rozważam, cóż to za tajemniczy obiekt, po przebłysku olśnienia wskazuję mu jednak drogę do pobliskiego muzeum Van Gogha. Idę dalej na wschód wzdłuż trasy tramwajowej dziesiątki ulicą Weteringschans, mijam siedzibę Banku Holenderskiego, a potem most na rzece Amstel.
Wreszcie dochodzę na ulicę Funenkade, gdzie, pod numer 7, stoi De Gooyer. Jest to podobno jeden z ośmiu ocalałych wiatraków w stolicy Holandii. Ma kształt ośmioboczny, pełnił wcześniej funkcję młyna kukurydzianego. Jego historia sięga pierwszej połowy XVII wieku, jednak w obecnej lokalizacji stoi od 1814 roku. Wnętrze wiatraka nie jest niestety dostępne dla zwiedzających.
Powrotna droga do dworca nie jest już daleka, przez Oostenburgergracht i Prins Hendrikkade idzie się około pół godziny. Po drodze mijam jeszcze Holenderskie Muzeum Morskie umieszczone w dawnym magazynie Admiralicji z 1656 roku. Warto byłoby zajrzeć do muzeum, nie tyle ze względu na zbiory obrazów czy broni, ale by zobaczyć kolekcję XVII-wiecznych map. Tym samym lista powodów, by jeszcze tu kiedyś wrócić znów się wydłuża. Przed muzeum cumuje replika XVIII-wiecznego żaglowca Amsterdam.
Z Prins Hendrikkade rozciąga się ciekawy widok na Centrum Nauki NEMO, które również wygląda, jakby miało za chwilę wypłynąć w długi rejs. Zaprojektowany przez Renzo Piano budynek ma kształt statku albo wynurzającej się drapieżnej ryby.