Mające powierzchnię 2586 kilometrów kwadratowych księstwo (czyli tylko pięć razy taką, co Warszawa) dysponuje własnym przedsiębiorstwem kolejowym. Société Nationale des Chemins de Fer Luxembourgeois, czyli Państwowe Koleje Luksemburga przewożą rocznie około piętnastu milionów pasażerów. W popołudniowym szczycie z dworca w stolicy księstwa odjeżdża ponad 25 pociągów w ciągu godziny, co pokazuje znaczenie kolei w tym małym kraju.
Z miasta Luksemburg wybiega pięć linii kolejowych, z których niektóre później się jeszcze rozdzielają. Prowadzą do granicy z Francją, Niemcami i Belgią, dominuje jednak regionalny ruch krajowy, nakierowany na dowozy do stolicy. Mieszkańcy małych miejscowości i wiosek w księstwie mogą do niej dojechać piętrowy składami kursującymi w weekendy nie rzadziej niż co godzinę, w dni robocze w godzinach szczytu nawet co kwadrans.
Podróżowanie po Luksemburgu jest proste także ze względu na taryfę. Bilet dwugodzinny kosztuje dwa Euro, całodzienny cztery Euro. Oba bilety są oczywiście ważne i w pociągach i w autobusach na całym terenie księstwa. Jest też wersja ważna w pierwszej klasie, wtedy płaci się 3 Euro za bilet dwugodzinny lub 6 Euro za całodzienny.
Luksemburg ma też dobre połączenia kolejowe z sąsiednimi państwami. Do Brukseli pociągi docierają co godzinę, a do Liège co dwie godziny. Również co godzinę pociągi jeżdżą do niemieckiego Trewiru (część z nich to połączenia IC, które jadą dalej w stronę Kolonii), dwa razy na dzień dotrzeć można bezpośrednio do Bazylei. Wiele jest również połączeń z miejscowościami we Francji. Pociągiem TGV do Paryża można wyjechać około siedem razy dziennie (różna ilość pociągów zależnie od dnia tygodnia).
Najdłuższa trasa na terenie księstwa wybiega ze stolicy w kierunku północnym, odległość do granicy belgijskiej wynosi ponad 70 kilometrów. Oprócz pociągów krajowych kursują nią pociągi IR w kierunku belgijskiego Liège i tą właśnie trasą wybieram się drodze powrotnej. Na odcinku Mersch – Ettelbruck prowadzone są prace torowe, więc tą część trasy pokonuję autobusem zastępczym.
Z Ettelbruck do Diekirch prowadzi krótka, czterokilometrowa zelektryfikowana linia lokalna, z którą również postanawiam się zapoznać. Normalnie część pociągów dociera bezpośrednio ze stolicy księstwa do Diekirch, teraz ze względu na roboty torowe wszystkie pociągi zaczynają bieg w Ettelbruck. Dla maszynisty i kierownika pociągu oznacza to warunki pracy, których każdy chyba pozazdrości: 5 minut jazdy, 25 minut odpoczynku w Diekirch, 5 minut jazdy z powrotem, 25 minut odpoczynku i tak przez całą służbę. Żeby odreagować te ciężkie warunki kierownik sprawdza bilety tylko w drodze powrotnej i tylko w jednym członie pociągu, gdzie siedzą cztery osoby.
Na linii kursują dwuczłonowe elektryczne zespoły trakcyjne serii 2000. 22 takie jednostki weszły do służby na Kolejach Luksemburskich w latach 1990-92. Sama linia przywodzi trochę na myśl czeskie lokalki. Wyjeżdżając z Ettelbruck przejeżdża się mostem przez rzekę Sure, potem mijamy zakłady przemysłowe i kilka domów, by po chwili dotrzeć do końcowej stacji Diekirch. Linia kolejowa, zwana po luksembursku Sauer Linn, a po niemiecku Sauertalbahn (Kolej doliny rzeki Sauer) biegła kiedyś dalej na wschód do Echternach, a później do węzłowej stacji Wasserbillig. Odcinek na wschód od Diekirch został zamknięty w latach sześćdziesiątych.
Z Ettelbruck pociągiem IR prowadzonym na całej trasie (czyli aż do belgijskiego Liers) luksemburską lokomotywą serii 3000 wyjeżdżam w kierunku Liège. Prowadząca przez region Ösling linia jest bardzo malownicza. Pociąg przecina doliny kilku rzek, często wjeżdża do tuneli. Szczególnie łatwo jest się zaprzyjaźnić z rzeką Clerve – na odcinku Kautenbach – Troisvierges linia kolejowa przecina ją mostami 31 razy. Na drugim miejscu, daleko w tyle, jest rzeka Wiltz przecinana zaledwie sześć razy. Region jest słabo zaludniony, jego największym miastem jest niespełna pięciotysięczne Wiltz, przez które jednak nie przejeżdżam – miasteczko położone jest przy innej lokalnej linii rozpoczynającej się na węźle w Kautenbach. Pogoda zmienia się co kilka minut – czasem się przejaśnia, kilka razy leje deszcz, a po nim niewysokie góry kryją się we mgle.
Stacją graniczną po stronie luksemburskiej jest Troisvierges, kilka minut później wjeżdżam do Belgii, a pociąg zatrzymuje się w miasteczku Gouvy. Belgijski odcinek trasy jest równie ciekawy widokowo, co luksemburski. Kręta linia przebiega przez wyżynny krajobraz, lasy, co pewien czas zatrzymujemy się w niewielkich miejscowościach. Nieprędko będę tu ponownie, więc walczę z sennością, żeby nie przeoczyć niczego ciekawego.
Rozbudza mnie dopiero kontrola biletów. Wyjeżdżamy już z gór, gdy przychodzi niski, krępy konduktor w okularach – wyobrażenie stereotypowego Belga. Bierze ode mnie Inter Raila, po czym... odczytuje go na głos. Na bilecie jest sporo informacji, więc zajmuje to trochę czasu. „InterRail Benelux Pass... Four days within one month... Adult... Valid NS, CFL, SNCB...” i tak dalej. „Monsieur Marsianin...”. Robię niewyraźną minę, więc konduktor próbuje inaczej: „Monsieur Marsjain...”. W końcu zdaję sobie sprawę, że doszedł z lekturą do mojego imienia, ale zatkało mnie tak bardzo, że odpowiadam po czesku „Ano”. Jedyną informacją, którą konduktor pomija jest moja data urodzenia (jest drukowana także na bilecie dla dorosłych – system chyba sam wtedy przydziela odpowiednią wersję biletu), pyta za to, ile mam lat. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że trzydzieści, choć nie lubię przypominania tej smutnej informacji. Konduktor kiwa głową z miną wyrażającą coś między zdziwieniem, podziwem a drwiną, po czym oddaje mi bilet, idzie jeszcze do toalety na końcu wagonu, z której zabiera papier toaletowy i dumnie dzierżąc rolkę pod pachą oddala się na początek pociągu.
Znów leje gdy dojeżdżam do Liège. Pobieżnie zapoznaję się z imponującą halą peronową dworca Liège-Guillemins (na dokładniejsze zwiedzanie przyjdzie czas następnego dnia) i przesiadam się do pociągu osobowego do Namur. Początkowo jedzie się przez tereny przemysłowe, potem krajobraz robi się bardziej wiejski i małomiasteczkowy. Pogoda gwałtownie się poprawia i dolinę rzeki Mozy oglądam przy niemal bezchmurnym niebie. Pociąg przejeżdża przez malownicze i mające wiele cennych zabytków miasto Huy, które mimo interesującej nazwy zdecydowanie jest warte zobaczenia. Może kiedyś?
Ostatnia tego dnia przesiadka ma miejsce w Namur, skąd po godzinie jazdy docieram do Brukseli.