W czwartek 10 sierpnia 1628 roku pogoda była bardzo ładna. Wiała tylko lekka bryza. Króla Gustawa II Adolfa nie było w Sztokholmie, gdy nowa narodowa duma – okręt Vasa po zaledwie dwóch latach budowy wyruszył w swój dziewiczy rejs. Zbudowany z drewna dębowego (z ponad tysiąca dębów!) galeon miał 1200 ton wyporności, 69 metrów długości, 64 działa (a miały być aż 72) i – niestety – źle obliczony środek ciężkości.
Rufa i dziób okrętu były złocone, a całą konstrukcję ozdabiały setki rzeźb. Miały pokazywać ogrom i potęgę Szwecji, stąd aż 60 lwów, ale też ośmieszać i kompromitować przeciwników. Przeciwnikami Szwecji byli wtedy zasadniczo wszyscy, jednym z największych położona na południowym końcu Bałtyku Polska, która w momencie, gdy okręt powstawał w podsztokholmskiej stoczni, w listopadzie 1627 roku zadała flocie szwedzkiej klęskę pod Oliwą. Dlatego wśród rzeźb znalazły się demoniczne sylwetki polskich szlachciców. Artystami byli nie tylko Szwedzi, ale też Niemcy i Holendrzy, tworzyli w dębie i sośnie w stylu renesansowym i barokowym. Rzeźby nawiązywały do motywów mitologicznych, biblijnych i historycznych, były to postaci bogów, wojowników, demonów, jak też piękne syreny.
Galeon mógł przewieźć 145 marynarzy i aż 300 żołnierzy. Podczas dziewiczego rejsu w piękny sierpniowy dzień żołnierzy jednak nie było, na pokładzie znajdowało się około stu osób załogi oraz kilkudziesięciu członków ich rodzin, którzy w ten wyjątkowy dzień również mogli wypłynąć w rejs. Tłumy mieszkańców miasta wiwatowały na brzegu, by uczcić tą wyjątkową chwilę. Okręt powoli wypłynął z portu, dostojnie przepłynął 1400 metrów, przechylił się pod wpływem podmuchu wiatru, obrócił do góry dnem i zatonął. Ponieważ do katastrofy doszło tak blisko miasta większość załogi i pasażerów udało się uratować, zginęło trzydzieści osób.
Jak powiedzieć królowi, że okręt, który miał pomścić klęskę w bitwie pod Oliwą pierwszego dnia spoczął na dnie? List z nowinami dotarł do przebywającego w Prusach Gustawa II Adolfa dopiero po dwóch tygodniach. Król wściekły na „głupotę i niekompetencję” nakazał rozliczenie winnych, ostatecznie jednak nikogo nie ukarano. Winni byli prawdopodobnie wszyscy po trochu – król, który domagał się tak wspaniałego statku z tyloma działami i który akceptował wszystkie plany; wiceadmirał, który nie słuchał ostrzeżeń o niestabilności okrętu, niedostatecznie doświadczeni inżynierowie pracujący pod presją czasu i kapitan Söfring Hansson, gdyż statek płynął z otwartymi otworami strzelniczymi.
A może katastrofa nie była wcale skutkiem wielu błędów i niekompetencji? Król Gustaw II Adolf zażądał zwiększenia liczby dział, więc plany okrętu zostały zmienione. Jedna z plotek głosi, że zmieniono je bardziej, niż było to konieczne, a stało się tak z inspiracji polskich agentów...
Historia wspaniałego galeonu w tym miejscu się jednak nie kończy. W kwietniu 1961 roku, po 333 latach na dnie, okręt został wydobyty. Kolejne trzydzieści lat trwały prace konserwacyjne, a w 1990 roku król Karol XVI Gustaw otworzył Muzeum Okrętu Vasa.
Na pokład okrętu zwiedzający nie wchodzą, organizacja muzeum pozwala jednak obejrzeć statek z poziomu wody oraz poniżej i powyżej. Ekspozycja obejmuje wystawy dotyczące życia na pokładzie, budowę statków w XVII wieku, konserwację okrętu oraz część z 24 tysięcy przedmiotów na nim odnalezionych. Były wśród nich nie tylko rzeźby i elementy dekoracji, ale też 16 szkieletów, monety, odzież oraz rum.
Muzeum zwiedza się indywidualnie, ale co pół godziny organizowane są wycieczki z przewodnikiem w języku angielskim, w których chętni mogą wziąć udział bez dodatkowych opłat. I tu właśnie na arenę dziejów wkracza przewodniczka, która XVII-wiecznemu okrętowi postanowiła ukraść show.
Punktualnie o jedenastej przybiega 22-23-letnia blondynka w czarnych trampkach, z kucykiem, z latarką, którą można byłoby powalić mamuta (i która służy do wskazywania detali okrętu) i z błyszczącymi oczami. Szczególnie błyszczącymi w momencie opisu katastrofy, co wzbudza wśród zwiedzających pewien niepokój. Informuje, że ma na imię Christina i zaprasza na 25-minutowy spacer, który w jej wykonaniu okazuje się dwukrotnie dłuższy. Najpierw zachęca do zadawania pytań, co wykorzystuje starszy pan, zainteresowany, czy widoczne przed nim liny też pochodzą z XVII wieku. Pytanie nie jest zbyt mądre, bowiem po linach widać, że są młodsze od Christiny. Dziewczyna patrzy na pytającego z politowaniem i spokojnie tłumaczy w sposób tylko lekko sarkastyczny, że nikt tu nikogo nie oszukuje i jeżeli coś wygląda, że jest młodsze, to znaczy, że takie właśnie jest. Potem wyjaśnia, że część elementów wyposażenia nie przetrwało trzech wieków na dnie morze i wymagało uzupełnienia. Więcej chętnych do zadawania pytań o dziwo nie ma, więc przewodniczka dynamicznie gestykulując z pasją opowiada o genezie budowy okrętu, XVII-wiecznym przemyśle stoczniowym i ceremonii wypłynięcia. Gdy „okręt przechyla się i nabiera wody”, Christina przechyla się również, a para zasłuchanych hiszpańskich turystów w popłochu odskakuje w ostatniej chwili.
Następnie prowadzi pod herb Wazów i omawia jego genezę, co dla polskich turystów wchodzących w skład grupy (czyli dla mnie) jest nieco mniej ciekawe, bo Polacy mieli z Wazami do czynienia przez 81 lat i snopek nie ma przed nami tajemnic. Potem opowiada historię Szwecji z XVII wieku, a gdy kończy jej się Gustaw II Adolf robi się naprawdę zabawnie. „I wiecie, jego następczyni, Christina, (like me!) gdy jej ojciec całe życie strawił na walkę z państwami katolickimi, przeszła na katolicyzm, abdykowała i wyjechała do Rzymu!”. Wypowiada to tak krytycznym głosem, że nie ma wątpliwości, że ona – również Christina – w życiu nie przeszłaby na katolicyzm, a jeżeli nawet, to na pewno by nie abdykowała!
Przed wyjściem z muzeum kręcę się jeszcze przez chwilę i na moment zatrzymuję koło kolejnej grupy, prowadzonej przez jakiegoś zwykłego przewodnika, który monotonnym głosem opowiada właściwie tą samą historię, ale jakie to jest w jego wykonaniu nudne i drętwe!
Kolejne miejsce warte odwiedzenia jest niedaleko – w pierwszym na świecie Skansenie, założonym w 1891 roku można byłoby spędzić cały dzień, oglądając około 150 zabytkowych budynków. By nie tracić czasu szybko wjeżdżam schodami ruchomymi na górę i zaczynam zwiedzanie od miasteczka. Są tu tradycyjne warsztaty rzemieślnicze: stolarze, garncarze czy szewcy. Jest też huta szkła i dawna apteka. Liczba turystów na metr kwadratowy przerasta tu akceptowalny dla mnie poziom, więc udaję się do cichego ogrodu różanego. Jeżeli ktoś nie lubi wędrówek pod górę, na wzgórze można wjechać kolejką linowo-terenową. Nie warto jednak tego robić, gdyż różnica wysokości nie jest duża, szukając dolnej stacji, trafiam od razu na górną. Z ciekawszych budynków warto zwrócić uwagę na lapoński namiot, niepozorny domek wojskowy (w XIX wieku grupa rolników z danego obszaru miała obowiązek utrzymywać żołnierza), wiejski dwór oraz kościół pochodzący z odległej miejscowości Seglora, gdzie stał od 1730 do 1916 roku, gdy został przeniesiony do Skansenu.
Sztokholmski skansen to jednak nie tylko muzeum, ale też ogród zoologiczny. Na wybiegach można zobaczyć m.in. niedźwiedzie brunatne, łosie i renifery. Zwierzęta mają zwiedzających w bardzo określonym miejscu – najchętniej odwracają się do nich tylną stroną łosia i rozkosznie wypoczywają. W określonych godzinach można obejrzeć karmienie, być może wtedy stają się bardziej dynamiczne, choć wcale nie mam co do tego pewności.
W Skansenie jest też sklep z pamiątkami, znacznie przyjemniejszy od tych spotykanych na Gamla Stan czy na deptaku Drottninggatan.